druk w: Estetyka i
Krytyka, nr 11 (2/2006), UJ, Kraków
(tu wersja nieznacznie
poszerzona)
janusz krupiński
Obraz a malowidło.
Rembrandt contra Ingarden
Pewnej rewizji wymaga Ingardena teoria stosunku obrazu malarskiego i malowidła
(szerzej: dzieła sztuki / przedmiotu estetycznego i jego realnego, materialnego
fundamentu bytowego), ostro oddzielająca ten pierwszy, jako właściwy przedmiot
„przeżycia estetycznego”, od tego drugiego.
[1]
Tymczasem do treści doświadczenia, przeżycia samego obrazu należeć może
odczucie jego materialności. Nie chodzi tu o wpływ malowidła na obraz, nie o
rolę, jaką pełni malowidło dla pojawiania się tych czy innych „warstw” obrazu,
nie o zrozumienie techniki artysty czy procesu twórczego, lecz o jej obecność w
samym doświadczeniu i „rozumieniu” obrazu przez „widza” (kogoś, kto patrzy na i
w obraz, choćby był to pierwszy widz, czyli artysta).
Pouczające tu mogą być autoportrety Rembrandta powstałe w ostatnich
latach jego życia. Ingarden je widział, Rembrandta znacznie częściej czynił
przykładem swych rozważań niż to zostanie tu przypomniane. Czego nie widział, na
co był może ślepy?
To moja
lekcja Rembrandta (moje (przy)widzenie?):
Autoportret Rembrandta, 1668 (na
reprodukcji: uśmiechnięty starzec): Cud wyłaniania się – z i spoza materii, z i
spoza ziemistych substancji farb – twarzy człowieka. Pozamaterialnej,
akosmicznej twarzy (gdy się ją widzi, nie widzi się bruzd zmarszczek, skóry,
ciała...). To druga twarz? To Twarz? „Człowieka wewnętrznego”? Fantom tylko? W
ten sposób, także dzięki odczuciu materialnych jakości malowidła, w dziele
Rembrandta, wyraża się pewna antropologia, wręcz metafizyka człowieka.
1.
Ingarden ogląda Rembrandta: „rozsmarowane farby”
Odróżniając
przedmiot przeżycia estetycznego od przedmiotu fizycznego pozostawianego przez
artystę, od wytworu „czynności
psychofizycznych” artysty, w jednym ze swych wykładów, Ingarden odwołuje się do
przykładu autoportretów Rembrandta:
„Jeśli Rembrandt malował
autoportret – z późnej epoki
– powstał wytwór, który jest
płótnem i szeregiem rozmieszczonych na nim farb, płaszczyzna z rozsmarowanymi
farbami (...) ten przedmiot trwa w czasie, zmienia się, gdyż dokonują się w nim
np. procesy chemiczne powodujące zmianę barwy”.
[2]
Dlaczego Ingarden wspomina Rembrandta, jego powstałe kilka lat przed
śmiercią autoportrety („z późnej epoki”)? Przecież to samo można powiedzieć o
jakimkolwiek wytworze pracy
dowolnego malarza, obojętne czy to kicz czy to arcydzieło. A nawet: obojętne czy
to dzieło malarza artysty czy to malarza pokojowego (bez różnicy pomiędzy
malarstwem jako sztuką, a malarstwem pokojowym).
Jakkolwiek…
Lektura tekstów estetycznych Ingardena budzi tą wątpliwość ogólnej natury: czy
pytania i ustalenia, na jakie sobie pozwala Ingarden nie dotyczą równie dobrze
dzieł marnych, pseudosztuki, jak i dzieł wielkich, a więc
czy w ogóle dotykają wielkości tych
ostatnich, czy dotykają istoty sztuki, istoty malarstwa jako sztuki w
szczególności?
[3] Niemniej…
Jednak nie sądzę, by Ingarden przywołał
tu Rembrandta tylko jako „lepsze nazwisko”. Przeciwnie, najwyraźniej osobiście
stał przed późnymi autoportretami Rembrandta i uderzyła go ich –
jak mówią malarze – „materia malarska”.
Toteż mocno w pamięci został mu obraz (!) „rozsmarowanych farb”.
W przypadku
tych autoportretów Rembrandta, nawet także i wtedy, gdy przed widzem stawia się,
ukazuje postać (twarzy, czlowieka) – czyż równocześnie nie dotyka go wciąż
substancja „rozsmarowanych farb”, czyż co najmniej spojrzenie widza łatwo nie
osuwa się na płaszczyznę (przestrzeń?) rozsmarowań?
W… ?
W magmę
smarów? W tłustą flegmę!?
Cóż za
„poetycko-wulgarne” zmyślenia: pomyślałeś sobie Czytelniku? Jak sądzisz, słowa
takie świadczą o zatraceniu pożądanej
czysto poznawczej postawy? Znawstwo podpowiada Ci: owe rozsmarowania, grube
nałożenia farby, to przecież impast.
A jednak, przestań widzieć to, co wiesz, i nie patrz na technikę! Przestań
widzieć tam tylko środki, coś nieważnego wobec rzekomo zupełnie zewnętrznego
celu, dla którego zostały użyte.
Tylko
grudki, rozciski? To prawda, aby stać się dziełem „przedmiot materialny musi być
odpowiednio ukształtowany. Tak jak nie każda kupa gliny jest rzeźbą ...”.
[4] Tu, u Rembrandta, odpowiedniość nie
oznacza idealnej geometrii, wycyzelowania. Nie boję się zobaczyć tu kupy...
gliny. Oślizłej. Roztartej. Jakże fizjologiczne i cielesne to malowidło, to
malarstwo...
Czy teoria
obrazu, którą od lat głosił i rozwijał Ingarden, nie przesłoniła przed nim
(malarskiego?, artystycznego – istotnego dla sztuki?, metafizycznego?) znaczenia
tego, co kiedyś nieomal zaczynał widzieć?
2. Gemälde, tableau, painting
O dziele
malarskim zwykliśmy mówić „obraz” – bezwiednie odrywając je od substancji
malarskiej (bezwiednie: słowa nas uprzedzają i nastawiają). My, Polacy.
Natomiast Francuz powie najczęściej
tableau, Niemiec Gemälde, język
angielski używa painting.
Francuskie
tableau bliższe jest
„malowidłu” niż „obrazowi”, technicznie oznacza tablicę, swe znaczenie wywodzi
od podłoża, na którym niegdyś malowano. Podobnie słowo
toile, „płótno”, bywało i bywa
odnoszone do dzieła malarza (jak i
panneau, „płyta”, „tablica”... ). Polscy malarze, jeszcze niedawno, mówili o
swych pracach: „płótna”. Pokazywali, sprzedawali itp. „płótna” właśnie. Odkąd
jednak maluje się już na czymkolwiek, także na plastikowych płytach, tekturach,
paździerzy, pozostało uciec się do ogólniejszej kategorii: obrazu. Zwykliśmy
mówić krótko, „obraz”, nie zaś „obraz malarski”, jakkolwiek także dzieła innych
sztuk są także obrazami, a kategoria obrazu w sposób istotny odnosi się nie
tylko do filmu czy grafiki, ale także do rzeźby czy architektury.
Francuskie
peinture, ma takie znaczenia jak
„malarstwo”, „farba”, „powierzchnia pomalowana”, „malowidło”, a potem:
„wizerunek”, „portret”...
W porównaniu
z tableau angielskie i niemieckie
określenia dzieła malarskiego, painting
i Gemälde są jeszcze bliższe
„malowidłu”. Oznaczają produkty czynności malowania. Jednak dla ucha polskiego
artysty malarza nazwanie jego dzieł mianem „malunku”, „malatury” (takie znajduję
u Norwida), bądź „malowidła” („malowania”) brzmią najpewniej pogardliwie.
Określając
dzieło malarskie mianem „obrazu” język polski odrywa nas od jego materialności.
Tymczasem w językach zachodnich dzieje się przeciwnie. Najmocniej czyni to chyba
angielskie painting. Słowo to niesie
ze sobą to paint – „malować”, oraz
paint – „farba”, „pędzlowanie”.
Domniemanie:
słowo „obraz” poprowadziło Ingardena do pojęcia dzieła malarskiego ma
podobieństwo obrazu postrzeżeniowego (jakiejś rzeczy) i do zapoznania
materialności malarstwa.
[5]
3. Denis: „zanim stanie się koniem”
„Płaszczyzna z rozsmarowanymi farbami”. W dyskusji dotyczącej stosunku
obrazu malarskiego do malowidła trudno nie pamiętać słów Maurice’a Denis. To
jedno z najsłynniejszych zdań kiedykolwiek wypowiedzianych o malarstwie.
Denis pisał: “Se
rappeler qu'un tableau - avant d'être un cheval de bataille, une femme nue, ou
une quelconque anecdote - est essentiellement une surface plane recouverte de
couleurs en un certain ordre assemblées” (Définition
du Néo-Traditionisme,
1890).
Polski
przekład brzmi: „Pamiętać, że obraz, zanim stanie się koniem bitewnym, nagą
kobietą lub jakąkolwiek inną anegdotą, jest przede wszystkim powierzchnią płaską
pokrytą farbami w określonym porządku”.
[6]
Przekład ten
ukrywa trudności, na jakie natrafia ostrożne czytanie oryginału.
Jak
tłumaczyć tableau w zdaniu Denis? Co
„staje się” kobietą lub koniem? Czy tam, gdzie pojawia się przedmiot
przedstawiony nie mamy już do czynienia z obrazem? Co jest „zanim” pojawi się
koń lub kobieta? A może jednak Denis zmierza w tym kierunku, by powiedzieć, iż
dzieło malarskie obejmuje także i te „warstwy”, w których pojawiają się jeszcze
tylko kolory? Co więcej, że tam rozgrywa się przede wszystkim (przede
wszystkim!) dokonanie malarstwa, tam leży jego istota (czego radykalnym
przejawem stają się dzieła „nieprzedstawiające”)? Co dalej, i więcej: że dzieło
malarskie obejmuje także i warstwę materialną, tą, gdzie pojawiają się i leżą
farby, barwne substancje?
4. Nazewnictwo barw/farb
Termin
couleurs, który znajdujemy w
cytowanych słowach Denis, jest dwuznaczny.
Couleur oznacza „barwę”, „kolor” lub
„farbę”, „barwnik”. Podobnie dwuznaczny jest termin niemiecki
Farbe („po polsku” żartując, to
farba+barwa, czyli farwa,; tak tak, ile „farwy” u Rembrandta!).
Co miał na
myśli Denis – jedno i drugie, zarazem? Czy ten splot znaczeń w danym języku nie
rzutuje także na sposób, w jaki pojmuje się malarstwo, malarstwo jako sztukę?
Wreszcie: sztukę?
Dlatego
zapewne francuskiemu malarzowi tym łatwiej powiedzieć: „nie ma czegoś takiego
jak barwa, są tylko barwne materiały”.
[7]
To prawda,
potrafimy rozróżniać kawałek materii, grudkę, rozmaz farby chociażby, jej
własność odbijania fal świetlnych w pewnym zakresie (pochłaniania innych), a
dalej z kolei barwę widzianą przez kogoś, do kogo oka te fale wpadają, barwę
wrażeniową itp. Czerwień, o której mówi fizyka to nie czerwień w znaczeniu barwy
widzianej przez człowieka itd. Te ostatnie pojawiają się, istnieją po naszej
stronie, w widzeniu właśnie. Czymże jest jednak barwa sama, czysta barwa?
Nazwy, przy
pomocy których malarz nazywa barwy (on mistrz kolorystycznych rozróżnień) bardzo
często wskazują na ich nosiciela, źródło. Nie chodzi tylko o pochodzenie
pigmentów, składniki farb, ale także o sposób, w jaki są odczuwane, doświadczane
w samym widzeniu. Nie chodzi więc tu o materialny aspekt samego rzemiosła
malarskiego, o to jak i skąd artysta pozyskuje farby czy jak je nakłada, nawet
nie o to, jaki efekt „w oku” widza osiąga dzięki tym zabiegom osiąga, ale o
obecność materialności barwy w samym widzeniu dzieła.
5. Poza i ponad materię
Ingarden
pojmuje dzieło sztuki, a w szczególność dzieło malarskie, jako wykraczające poza
i ponad sferę realnego, materialnego bytu, i stojące poza nią, zaś od „widza”
oczekuje, by także zdobył się na to przekroczenie, na ten skok i na zapomnienie
o materialności malowidła. Wykładnia antropologiczna takiego pojęcia dzieła może
być następująca: myśl ta wydaje się przejawem
ideału człowieczeństwa, zgodnie z którym człowiek spełnia się i znajduje siebie
wyrywając się poza materię, ponad materią.
[8]
Wspomnianą antropologię zdaje się przecież Ingarden przyjmować nawet
explicite w kilku swych szkicach
zebranych w Książeczce o człowieku. W
rozważaniach poświęconych stosunkowi kultury do natury Ingarden określa tam
człowieka jako istotę przynależną do świata wykraczającego poza realny świat
natury, do świata bytu intencjonalnego. Właśnie dzieła sztuki zostały tam uznane
za wzorcowe, najwyższe przykłady tego przekroczenia i stania ponad.
Na gruncie rozważań poświęconych stosunkowi obrazu i malowidła Ingarden
wydaje się już wychodzić od wspomnianej antropologii, zdaje się
a priori przyjmować takie założenie.
Cóż mu więc pozostaje? Tak definiuje dojrzały („w pełni ukonstytuowany”) obraz i
dojrzałe widzenie obrazu, by wszelka „świadomość obecności” malowidła została
usunięta. Postuluje, by w widzeniu malowidło przestało być obecne. Idealny widz
„zapomina o nim”. Umożliwić to mają odpowiednie operacje umysłu. W tym celu
„potrzeba pewnego rodzaju odwrócenia ... uwagi”, „abstrahowania”...
Ingarden ujmuje to następująco: „patrząc na malowidło, przecież od pewnej
chwili w szczególny sposób [widz] zapomina o nim, opuszcza je, by się zająć
wyłącznie obrazem nad nim się nadbudowującym”. I dalej, malowidło „wywołuje w
nas doznawanie jeszcze
innych
wyglądów niż te, które są zrekonstruowane w obrazie, i że w następstwie
tego uchwytujemy peryferycznie np. (...) różne zjawiska światła i połysków,
które rozmieszczone są jakby na powierzchni malowidła i zmieniają się w
zależności np. od ruchu naszej głowy itp. Przy wiernym, pełnym »widzeniu« obrazu
w sensie estetycznym trzeba więc pewnego rodzaju abstrahowania od tych
towarzyszących, peryferycznych, ale mimo to dochodzących do naszej świadomości i
przeszkadzających nam danych spostrzeżeniowo-przedmiotowych; potrzeba pewnego
rodzaju odwrócenia od nich uwagi”.
[9]
6. Kontrprzykłady
Frank Stella (ur. 1936) ma problem, jak w malowidle zachować jakość
farby, jaką ona jeszcze miała w puszce: „I tried to keep the paint as good as it
was in the can”.
Ad Reinhardt (1913-1967) na grunt napyla klej, potem czarny proch
pigmentu, potem ponownie klej, i tak wielokrotnie, aby powierzchnia malowidła
stała się niezauważalna, a wzrok tonął w otchłani czerni bez dna (black
paintings), jednak widzowie stając wobec kwadratu „obrazu” nie widząc jego
powierzchni, a wiedząc o jej obecności, podchodzą, by dotykiem upewnić się, i…
niszczą dzieło ścierając palcami pył (dlatego muzea wystawiają je już teraz za
barierką – użycie szyby w celu ochrony zniszczyłoby sam sens tego malarstwa).
Luca Fontana (1899–1968)w historii malarstwa został wyróżniony ze względu
na fakt, iż przebijał, nacinał powierzchnię malowidła. Jego pierwszy cykl takich
obrazów powstał w 1949 roku (manifest z 1947 roku, którego był współautorem,
Primo manifesto dello spazialismo, postulował uprzestrzennienie obrazu
malarskiego, przekroczenie dwuwymiarowości;
Concetto
spaziale – to tytuł wielu jego prac).
Przebicia, przecięcia brzytwą jakie stosował Fontana, w moim odczuciu, wpisują
się w kompozycję obrazu. To raczej zabieg chirurgiczny, „estetyzujący”, a nie
cios na oślep. Nie widzę tu gestu gwałtu, ani gestu okaleczenia ani
samookaleczenia (jakkolwiek krytycy piszą o „violation”). Niemniej nacięcia,
odkształcenia płótna itp – widoczne „jak na dłoni”, także mówiąc (krzycząc?): to
tylko płótno, iluzja.
Niezliczona jest liczba dzieł powstałych w ostatnich dziesięcioleciach z
użyciem drastycznych (?) mediów, związanych z fizjologią. Reakcja widza, który
to zauważa wliczona jest w zamierzony sens tych dzieł.
Sięgnijmy jednak w bardziej odległą przeszłość.
Matka Boska Częstochowska. Na
aurę obrazu składa się tradycja, która głosi, że namalowany został na tablicy
zrobionej „z desek stołu w Nazarecie”.
[10]
W roku 1377 Tatarzy „zadali świętemu wizerunkowi ranę”. Podjęto prace
naprawcze, miejsce „zranienia zostało przyozdobione broszą z klejnotami, jako
ekspiacja za niecny czyn”. Po uszkodzeniach spowodowanych kolejnym aktem rabunku
(1430), w XV wieku pozostawiono „blizny” – „jako dokument zaistniałego
sacrilegium, podkreślając zranienie
czerwonym kolorem, kolorem krwi. Odtąd owe cięcia stały się znakiem
rozpoznawczym jasnogórskiego obrazu Matki Bożej wśród innych Jej przedstawień”.
[11]
Z kolei wielokrotnie odmalowywana była „prawa dłoń Matki Bożej, do końca
bowiem XVI w. zachował się zwyczaj udostępniania najbardziej uprzywilejowanym
pątnikom ręki Madonny do całowania”.
[12] Całowano przecież tyleż „rękę”, co i
zarazem obraz, malowidło, deskę.
Blizny na obrazie, na malowidle, przenoszone są na Matkę Boską.
Najwyraźniej, jak można sądzić, w zgodzie z pojęciem obrazu jako uobecnienia
(ikona!), przy braku dychotomicznego pojmowania stosunku między przedstawieniem
a przedstawionym (między „jak” i „co”), teolog XVII-wieczny, Nieszporkowicz,
wyrażał przekonanie (1681), iż „Maryja nie wstydzi się znaków zranienia na swym
obliczu, podobnie jak Jej Syn nie wstydził się swoich ran”.
[13]
Jeszcze przytoczę przykłady, gdy to, co namalowane ma uchodzić za
materialne i przynależne do materialnego podłoża obrazu.
Cartolino – namalowana na
obrazie (co tutaj znaczy „na obrazie”, może raczej w „obrazie”?) biała,
odstająca, zagięta na rogach karteczka,
zazwyczaj z podpisem artysty, datą. Zdaje się być przyczepiona do powierzchni
płótna, malowidła, zdaje się należeć do tej samej rzeczywistości –
nieprzedstawionej – co malowidło, rama (tym mocniej taką – należącą do samej
rzeczywistości podobrazia – karteczka
się zdaje, im bardziej widzimy świat przedstawiony w obrazie, nie kierując
spojrzenia ku niej samej).
Przykładem użycia cartolino
obraz Zurbarána, o charakterze pejzażowym, „Niepokalane poczęcie” (1663).
Cornelis Norbertus Gijsbrechts maluje jeszcze bardziej zadziwiające
dzieło, „Odwrocie malowidła/obrazu” (1670). Ukazuje on, jak powiedziałby ktoś
dzisiaj „fotorealistycznie” tył podobrazia. Widzimy stronę zazwyczaj niewidoczną
eksponowanego obrazu/malowidła, skierowaną do ściany, widzimy drewniane krosna,
płótno, od tej strony nie zagruntowane... Do powierzchni płótna przyczepiona karteczka z numerem, namalowana, „jak żywa”.
Francisco de Zurbarán
(1598-1664) jeszcze raz. Obraz tytułowany albo „Chusta św. Weroniki”,
albo „Oblicze Chrystusa”, albo „Błogosławieństwo Chrystusa” (1631). Widzimy na
czerni prostokąta malowidła przyczepioną chustę. Jej zawinięcia w pobliżu
krawędzi tworzą rodzaj swobodnego obramowania, natomiast w centralnym polu
płótna chusty/malowidła (pierwsza dwuznaczność) widzimy rysunek oblicza/oblicze
Chrystusa.
To prawda, efekt typu cartolino
został słabo osiągnięty, chusta, zwłaszcza w zawiniętych fragmentach, wyraźnie
namalowana, bez pełnego efektu iluzji. Jednak jeśli punkt uwagi skierować ku
centrum, raczej nie ku pojawiającej się twarzy lecz ku liniom, plamom rysunku na
płótnie, skądinąd przedstawiającym twarz, wtedy płótno namalowane utożsamia się z
naciągniętym na krosno malowidła.
Czerń tła niczym czerń powierzchni samego malowidła.
Widoczna na tym malowidle siatka spękań wzmacnia iluzję: jak gdyby
namalowane płótno chusty było tym samym co płótno malowidła?
[14]
Do najważniejszego „kontrprzykładu”, późnego autoportretu Rembrandta,
przejdę w ostatniej części, „Phasma i Twarz”.
7. Ingarden ogląda Rembrandta: „cudze doświadczenia psychiczne”
Pośród
nazwisk malarzy, które Ingarden wymienia chyba najczęściej pada właśnie nazwisko
Rembrandta. Oto istotne jego wspomnienie:
W tekście
poświęconym Stein, jej badaniom nad zagadnieniem wczucia, Ingarden wyraża
pogląd, że celem obcowania ze sztuką jest to, „aby bogacić się o doświadczenia
psychiczne c u d z e ...”. Pisze:
„żeby wziąć przykład z dziedziny, którą znam, weźmy niektóre portrety
Rembrandta. Byłem młody mikrus, kiedy pierwszy raz je widziałem, i nie miałem
pojęcia, jak właściwie przeżywa i jak dojrzały jest człowiek stary. I oto
dowiaduję się na tle tego danego mi dzieła sztuki o takich faktach psychicznych,
o których nie mam pojęcia z własnego doświadczenia”.
[15] W ten sposób określona zostaje istota
dzieła sztuki od strony odbiorcy. Odpowiednio zaś, od strony autora w dziele
chodzi o „uzewnętrznienie siebie”, o to, aby w nim „się zaznaczyła” jego,
artysty, „własna osoba”.
[16]
Tymczasem, jeśli nawet takie byłyby motywy twórczości wszystkich
artystów, jeśli nawet teoria taka trafnie ujmowałaby psychologię genezy
twórczości artystycznej (na poziomie nieświadomości każdemu chodzi o samego
siebie?), to przecież wątpić można czy wyraża istotę sztuki (wbrew psychologii
od dawna wiązanej np. z ideałami bezinteresowności czy miłości).
W swym
autoportrecie Rembrandt pokazuje nam – skądinąd na własnym przykładzie – raczej
swą wizję człowieczeństwa, swe rozumienie sytuacji człowieka niż samego siebie
(podobnie w przypadku van Gogha, za tym świadczą także także liczne jego
wypowiedzi, listy – wbrew czemu klasyfikowany bywa jako prekursor
ekspresjonizmu). Przede wszystkim jednak, niezależnie od intencji autora, także
autoportret może być przeżyty jako pytanie dotyczącego każdego człowieka, a więc
i mnie samego. Przestaję wtedy być widzem, tym bardziej odbiorcą czy koneserem
sztuki. Porusza mnie jako człowieka, całego. Odkrywam nie tyle ich, autorów,
„cudze”, doświadczenia, co raczej to, co przez nich doświadczone?
Powyżej urwałem cytat z Ingardena: „się bogacić o doświadczenia
psychiczne cudze”, a przecież zaraz dalej, po przecinku, pisze: „zaklęte
jakoś w te oto barwy i kształty”. Jakie znaczenie ma owo „zaklęcie” (pytamy cały
czas: jaką tu rolę odgrywa malowidło – i to z perspektywy tzw. „widza”)?
Może w wypadku autoportretu artysty tym bardziej nie ważne stają się
jednak jego „własne” doświadczenia psychiczne, ani też nie chodzi o
„doświadczenia psychiczne” lecz o owo „zaklinanie”. Zaklęcie w materii? Artysta
malarz ukazuje jak myśli z materii?
8. Paleta Rembrandta
Wielokrotnie podkreślano ograniczoność „palety” Rembrandta (pisze o tym
np. cytowany Philip Ball). W pewnych okresach stosował ledwie kilka pigmentów.
Nie używał najjaśniejszych pigmentów dostępnych w jego czasie. Względnie jasne
nabierały światła przez kontekst. Najważniejsze były dla niego czernie, brązy,
uzupełnione przez kolory ziemi: ochry, sienny i umbry...
Autoportret Rembrandta z roku 1961.
Widzimy go z paletą i pędzlami w ręce. Paleta ledwie zaznaczona. Gdy patrzeć ku
twarzy jest paletą, gdy patrzeć na nią okazuje się ledwie sugestią palety.
Ledwie zaznaczona, luźnym ścięgnem, przeziera przez nią, i z nią nawet się zlewa
szata, okrycie, mistrza. Pozór się zdradza, obnaża, zostają farby/barwy
(”farwy”). Te same w tkance szaty, na przedstawionej palecie, na powierzchni
malowidła/obrazu, a więc na palecie malarza, autora obrazu. Gliniaste,
czerwonawe brązy, i tyle? Stąd ten cały pozór, tyle zróżnicowań, odcieni, z tego
niczego? Z tej ziemistej mikstury gra zasłon i odsłon, (nie)obecności.
Potrójność
jakaś…
Najwyraźniej
mamy tu do czynienia z autoportretem artysty. „Autoportretem artysty” w
rzeczywistym znaczeniu tego określenia: artysty jako artysty właśnie, malarza. W
iluż to autoportretach, nawet, gdy ukazują się z atrybutami swej dziedziny,
pędzlami, paletą, sztalugą, malarze wcale nie ukazują siebie jako artystów (i
swego rozumienia powołania artysty)? Czasem idzie im tylko o oddanie
podobieństwa (Wallis, autor opracowań o portretach wręcz tak płytką definicję
portretu przyjmuje: „oddanie powierzchowności”), czasem o siebie jako kochanków,
czasem jako zwierzęta, czasem jako o ludzi (autoportret człowieka, wtedy właśnie
ukazują swe rozumienie człowieczeństwa, na własnym przykładzie).
9. Dwoistość widzenia
Ponieważ w
wypadku wspomnianego dzieła Rembrandta najwyraźniej mamy do czynienia z
autoportretem artysty, malarza, widz z natury rzeczy nie może pozostać obojętny
na rzeczywistość farb/barw („farw”)... Ich surową naturę. Uczestniczy w procesie
ponownego stworzenia, z grudki, mazi… Rozpadu w maź? W ciągu przemian, jakie
niesie ze sobą widzenie–w i widzenie–jako. W tych zlepkach widzi postacie, widzi
je jako postacie. Właśnie w tej równoczesnej dwoistości, czy nawet podwójności.
Wobec
powyższego, a także z pamięcią o autoportrecie Rembrandta z paletą, trudno
zgodzić się tezą o niemożliwości równoczesnego spostrzegania malowidła i
ukazujących się postaci, przedmiotów… Niemożliwe byłoby ich równoczesne, chociaż
nie „pełne” spostrzeganie? Zresztą, czy kiedykolwiek „pełne” spostrzeganie w
ogóle jest możliwe, kiedy powinno być pełne? Piszę te słowa w sporze z tym
przekonaniem Ingardena: „Pogląd ten [o dwoistości widzenia] nie zgadza się z
faktami, głosi bowiem zachodzenie procesu świadomościowego, który jest – do
pewnego stopnia przynajmniej – z istoty swej niemożliwy. Nie jest bowiem rzeczą
możliwą, żebyśmy od pewnej chwili począwszy
równocześnie spełniali akt
pełnego spostrzeżenia zmysłowego
uchwytując to, co jest w nim dane, a zarazem zatapiali się w ujęcie obrazu. I
korelatywnie: żeby zachodziła odpowiednia
dwoistość przedmiotów ... mieli daną „małą figurkę” na papierze, a z drugiej
strony, żeby nam był naocznie obecny „rycerz” przedstawiony w obrazie”.
[17]
Mogę być
świadom powierzchni, plamy farby, która znajduje się w polu mego widzenia, mogę
ją widzieć, a przy tym zarazem w niej widzę coś, jakąś postać, która ustępuje w
głąb czy wychyla się ku mnie. Wollheim opisując ten rodzaj widzenia (seeing–in)
podkreśla, iż nie mamy tu dwu następujących po sobie rodzajów „doświadczenia”,
między którymi widz może przeskakiwać (jak to się dzieje w wypadku widzenia-jako
opisywanego przez gestaltyzm) lecz właśnie podwójność: „podwojność nie wyklucza
możliwości złożenia głównego ciężaru uwagi na jednym aspekcie kosztem drugiego”,
ale i wówczas nie tracimy go z pola „świadomości brzegowej”.
[18]
Wątpię jednak czy nawet prawdą jest, że w wypadku, który intrygował już
gestaltyzm konieczny jest
switch, przeskok, np. od widzenia
kaczki do widzenia królika (od widzenia palety do widzenia okrycia malarza). Co
najmniej od chwili gdy zobaczyłem jedno, póżniej drugie, odtąd – jak sądzę, ba,
sądzę: jak widzę – mogę w tym samym rysunku równocześnie widzieć i jedno
i drugie.
Widzę już
coś w, dajmy na to, w jakiejś grudce farby, plamie, widzę ją jako coś. Zachowuję
przy tym „peryferyczną”, towarzysząca w tle, jakąś świadomość grudki, tego, że
to „z” niej, lub „w” niej pojawia mi się coś, pewna postać..
W tej chwili
właśnie tylko sytuacje tego typu (widzenie–w oraz widzenie–jako, przy zachowaniu
dwoistości), jeśli w ogóle jakieś, potrafię wskazać jako przypadki zapewne
odpowiadające pojęciu intencjonalnego sposobu istnienia, które formułuje
Władysław Stróżewski. Pojęciu, jak powiedziałbym: uświadomionej
intencjonalności. O tyle jestem świadom intencjonalnego charakteru pojawiającej
się się mi postaci, o ile zarazem widzę grudkę czy plamę, w której tą postać
widzę?
10. Intencjonalność malowidła jako warstwy obrazu
W swej
Dialektyce twórczości Władysław
Stróżewski zachowując pogląd Ingardena, iż dzieła sztuki należą do „dziedziny
intencjonalności”, równocześnie mówi o „pominiętej przez Ingardena, a jednak
najbardziej podstawowej” warstwie „każdego dzieła sztuki”. Warstwy tej
Stróżewski (jeśli nie przeoczyłem) tamże nie nazywa (pada określenie „nowa” –
nowa dla estetyki fenomenologicznej?). Rzeczywiście, ileż nieporozumień niesie
określenie jej mianem „warstwy materiałowej” (tym bardziej „warstwy
materialnej”).
Co to za
warstwa? „Jakości materiałowe” stanowią jej „ontyczny warunek”. Niemniej „w
strukturę dzieła nie mogą wejść jako warstwa jakości materiałowe, ale ich
poznawcze ujęcia w postaci uchwytujących je treści percepcji zmysłowych”.
[19]
Wątpliwości: jedynie tylko „poznawcze”? przede wszystkim „poznawcze”?,
„ujęcia”?, dlaczego wykluczyć należy inne sposoby odnoszenia się, obcowania,
inne akty umysłu? „Ujęcia poznawcze” jakości materiałowych jako poznawcze dążą
do ich obiektywnego określenia, mają odsłonić je takimi, jakimi są niezależnie
od tych ujęć, od naszych aktów. Czy jako takie nie mają być nietwórcze? Czy tym
samym (skoro akt poznania czegoś nie jest aktem stwarzenia czegoś)? „ujęcia
poznawcze” nie wykluczają twórczości – w szczególności tej, która ma się
spełniać właśnie w żywiole intencjonalności? (Jeśli nawet mogę poznawać wytwory
aktów mego umysłu, to nie w aktach jego „wytwarzania”, tylko
ex post, w kolejnym, już poznawczym
akcie.)
Powrócę do
definicji intencjonalności sformułowanej przez Stróżewskiego. Dlaczego mówię o
jego definicji, a nie po prostu o fenomenologicznym pojęciu intencjonalności?
Otóż stawia on dodatkowe warunki, po których uwzględnieniu jest to już, powiem,
„uświadomiona intencjonalność”. Chodzi bowiem nie tylko o istnienie czegoś, co
jest korelatem aktów naszego umysłu, ale co więcej mamy doświadczać to coś, jako
„korelat naszych aktów”, ono „prezentuje się jako ich wytwór”.
[20]
Rzeczywiście, w fenomenologii, u Ingardena, często spotykamy formułę „akt
świadomości”, „korelat aktu świadomości”. Przedmioty intencjonalne pojawiają się
jednak raczej, najczęściej dzięki aktom nieświadomości – projekcji. Jakiekolwiek
byłyby to jednak akty umysłu („duchowe”) pozostaje pytanie czy świadomi jesteśmy
intencjonalnego, nierealnego charakteru przedmiotów nam się w tych aktach
ukazujących, czy jesteśmy świadomi tego, że są tylko naszymi wytworami,
korelatami naszych aktów? Że popadamy w rodzaj autoiluzji?
W tym miejscu warto przypomnieć przestrogę („zasada wszystkich zasad”!),
która każe „się strzec: żeby w toku rozważań nie przypisywać tym przedmiotom
własności, które im są obce i nigdy nie też nie bywają przypisywane w
przedfilozoficznych rozważaniach ani w doświadczeniu, które uzyskujemy przy
obcowaniu z nimi”.
[21]
Czy przedmioty intencjonalne doświadczane są przez nas jako
intencjonalne? Poza czystym konfabulowaniem, fantazjowaniem gdzie znaleźć takie
przypadki? Nie w śnieniu, marzeniu sennym przecież. Poza dwoistością, o której
pisałem powyżej?
To prawda, w oglądaniu obrazu rzadko doznajemy tak pełnej iluzji, by
obraz ten był dla nas nieobecny (a więc by nie było w nas żadnej świadomości
malowidła!, jakkolwiek, że to jest możliwe wie każdy, kto wziął np. płaską
fotografię człowieka w naturalnej skali, zwłaszcza widzianą „kątem oka”, za
żywego człowieka), a jego, obrazu, przedmiot ukazał się nam sam niczym „żywa”
rzecz, w szczególności odczuty jako jeszcze jedna rzecz z naszego otoczenia – i
nie z taką iluzją mamy do czynienia w malarstwie (nawet jeśli tak być by kiedyś
mogło i było, to nie na takiej iluzji malarstwo polega, ani tym bardziej nie o
iluzję w malarstwie chodzi -
to sprowadzałoby obraz do roli
wspomnianej „fotograficznej reprodukcji” rzeczywistości).
Niemniej czy przedmiot ukazujący się w obrazie doświadczamy jako iluzję?
– o tyle i ile jesteśmy świadomi obecności malowidła? Jeśli tak, to czy
doświadczamy jej jako autoiluzji?
Im mniej patrzymy na obraz (czyli na malowidło, w którym pojawia się
coś), a im bardziej w obraz, moment iluzyjność zanika w naszem odczuciu?
Pytanie o malowidło jako warstwę obrazu nie znajduje odpowiedzi wraz z
następującym (dość retorycznym): „Czy jednak fizyczne podłoże jest w stosunku do
dzieła czymś całkowicie neutralnym, czymś czego jakości nie mają wpływu na jego
istotne cechy?”.[22]
Wątpić można czy do charakterystyk malowidła jako warstwy obrazu, a więc
czegoś doświadczanego przez widza ( z jego perspektywy) należą następujące:
Jakości materiałowe malowidła doświadczane są jako leżące u „podstaw wszystkich
dalszych warstw i jakości dzieła, które się w nim pojawiają”. Podobnie to tylko
z perspektywy zewnętrznej w stosunku do relacji widz-obraz, z perspektywy
teoretyka tej relacji, chodzi o poznanie jakości materiałowych w celu odpowiedzi
„na pytanie, jakie zabiegi zostały de
facto zastosowane, by materię przekształcić w materiał, ten zaś »zmusić«
niejako do ujawnienie tych cech (jakości), które, jako spostrzeżone w określonej
postawie, stanowią podbudowę i warunek możliwości wyobrażeniowego już
zrealizowania tego, co w dziele poza i ponad nimi się konstytuuje”.
[23]
(Nawiasem: w wypadku obrazów Rembrandta, zwłaszcza jego ostatnich
autoportretów, nawet konserwatorzy, nawet potencjalni fałszerze, nawet malarze
mają kłopoty z odpowiedzią na pytanie jak on to namalował, „jakie zabiegi
zostały de facto zastosowane” (jeśli
w ogóle Rembrandt stosował tu jakieś chwyty, metody). Raczej stają wobec
zagadki, cudu, i pozostaje im zachwyt: „Jak on to zrobił!?”. Sami twórcy
podobnie, także nie wiedzą.)
O tym, w jaki sposób „materiał” stanowi warstwę dzieła (malowidło obrazu)
mówi raczej ta charakterystyka Stróżewskiego: „jest tym, co zostaje
spostrzeżone, zobaczone i co jako takie wchodzi integralnie w ontyczną strukturę
dzieła jako przedmiotu intencjonalnego”.[24]
Jednak już kolejne zdanie, tam padające, „Służy
widzeniu”, nie odpowiada wewnętrznej
perspektywie widza. Kolejne zaś zdanie, „Poznanie zmysłowe jest poznaniem
intencjonalnym, tworzącym własny intencjonalny przedmiot”, niesie ze sobą te
same trudności, które dyskutowałem omawiając „ujęcia poznawcze”.
[25] Kolejne zaś zdanie z książki
Stróżewskiego, „Dzieło sztuki, wzbogacone warstwą aktualnie percypowanych
jakości zmysłowych, nie traci więc swej tożsamości”, może być zaakceptowane
niezależnie od sprawy materiału, malowidła. Przecież jakości zmysłowe obecne są
warstwie wyglądów, czy wrażeniowych plam barwnych…
Niemniej rysuje się proste rozstrzygnięcie: nie są elementem żadnej
warstwy dzieła jakości materiałowe jako takie, niezależnie od bycia
postrzeganymi, są natomiast takimi, jakimi ukazują się „odbiorcy” w
postrzeganiu, zmysłowym (obojętne w jaki to sposób by je on ujmował, poznawczo,
czy inaczej. Elementem najniższej warstwy dzieła są więc zmysłowe jakości
materiałowe (ściślej, jakości materialne – o czym w części „Materia, materiał…”
).
Czy do takiej odpowiedzi nie zbliża się… sam Ingarden, gdy w tekście
poświęconym architekturze (szczególnie mocno osadzonej w realności,
odpowiednikiem malowidła jest tu budowla)? Czytamy: „fizyczny przedmiot, którym
jest budowla, n i e
jest wyposażony jako swymi własnościami całym doborem jakości
z m y s ł o w y c h (barw,
świateł, wzrokowo widzianych kształtów, w jakich nam się prezentuje w
spostrzeżeniu zmysłowym), natomiast odznacza się np. własnościami odbijania fal
świetlnych pewnej długości, a pochłaniania innych. (...) dzieło sztuki
architektonicznej j e s t
u p o s a ż o n e różnego rodzaju
jakościami zmysłowymi (choć znów nie tymi wszystkimi, jakimi w zasadzie
m o ż e
b y ć wyposażony przedmiot intencjonalny dowolnego spostrzeżenia
zmysłowego)”.
[26]
Jeśli tak… Na co dzień przedmioty bierzemy… takimi czy za takie jakimi
nam się prezentują (reagujemy np. „na wzrokowo widziany kształt”, a gdy ten nie
pokrywa się z faktycznym, i popadamy w kłopot, uświadamiamy sobie: tylko tak mi
się wydawało). Ponieważ jednak na co dzień żyjemy wśród świątyń, domów,
właściwsze nie jest już pytanie „Co zmienia więc przyjęcie postawy
estetycznej?”, ale czyżby na co dzień nasza postawa była estetyczną, a świat
naszego życia miał obrazowy byt? Dokładnie tak, jak krajobraz (kraj niczym
malowidło, krajobraz – obraz właśnie; po japońsku, dosłownie „scena/widowisko
barw”)? Jak twarz, w którą patrząc spotykamy drugiego człowieka, w odróżnieniu
od twarzy, na którą się patrzy i znajduje zmarszczki, wypryski, przebarwienia
(przedmiot np. dermatologii)?
Powrócę do problemu malowidło-obraz. W powyższym sensie malowidło wkracza
w dziedzinę intencjonalności. Gdy dzieje się to w doświadczeniu obrazu przez
widza, kiedy i dlaczego to wkroczenie może być cenne? Skoro chodzi o korelaty
aktów widza, pierwotniejsze pytanie brzmi: przy jakiej postawie widza? W
ostatniej kwestii już wypowiadałem się wyrażając wątpliwości, by chodziło o
postawę poznawczą („ujęcia poznawcze”). Donioślejsza raczej byłaby postawa
odczuwania emocjonalnego, wynajdująca znaczenia symboliczne czy metaforyczne
ukazujących się jakości materialnych, w ich związku z treściami pojawiającymi
się w innych warstwach obrazu, o ile wzajem budują i wzmacniają sens całego
obrazu?
11. Materia a materiał, tworzywo
Każda rzecz (każdy twór realny) jako przedmiot aktów umysłowych czy
duchowych jest już przedmiotem intencjonalnym. Inaczej, czy każdy przedmiot jako
przedmiot, a więc korelat aktów podmiotu, nie ma już intencjonalnego sposobu
istnienia? („Przedmiot”: coś co podmiot „miota”, rzuca przed siebie, czyli efekt
projekcji, projekcja – podobne znaczenia zdają się obecne w łacińskich słowach
„objectus” i „projectio”.)
Próby określenia materii, jaką jest, gdy nikt ją nie doświadcza (np. gdy
nikt jej nie widzi), jaką jest niezależnie od faktu bycia doświadczaną (a nawet:
czym czyni ją nasze doświadczenie – a może nawet czym nam ona wydaje się być w
naszym doświadczeniu) podejmowane są na gruncie nauki. W naszym codziennym
doświadczeniu świata nie znamy jednak innego niż ten, jaki nam się zjawia,
wydaje być (zapominamy nawet o owym „wydaje się”, naiwny to realizm?). Znamy
materię, taką, jaką nam się ukazuje. W tym znaczeniu należy ona do naszego
świata, a obiekty materialne do naszego przeżywania świata. Ukazują nam się
(zazwyczaj) jako realne, odczuwamy je jako realne. Używając sformułowania
Ingardena: „z naocznym charakterem
r z e c z y w i s t o ś c i, bytowej samoistności”.
[27]
Podobnie jak
z materią, tak i z malowidłem. Fizycy, chemicy, biolodzy, a do pewnego stopnia
także konserwatorzy, mogą zajmować się, i często zajmują, wybranym malowidłem
jako fragmentem świata realnego, jako czymś określonym niezależnie od faktu
bycia doświadczanym (np. widzianym) przez kogoś (człowieka). Czym jednak innym
jest jednak widziane malowidło, i to w kontekście pełnego doświadczenia obrazu,
a więc wraz z tym, co w nim (jego fragmentach) widzimy, czym czyni je dla nas
nasze widzenie (nawet różnorodnie, odpowiednio do różnych nastawień jakie
przyjmujemy, próbując odmiennych sposobów odnoszenia się, na różne sposoby
widząc je (czy jego fragmenty) jako coś itd
Czy w pewnej
analogii do swych uwag na temat dzieła architektury, Ingarden nie przystałby na
takie rozstrzygnięcie: materialność malowidła „odpada w percepcji estetycznej
dzieła malarskiego” jeśli chodzi o jego włączenie w świat realny („w system
miejsc świata realnego”), niemniej nie musi odbijać się „ujemnie” na dziele
malarskim, to gdy z pola widzenia wcale (zupełnie) nie znika „zjawiskowy moment
rzeczywistości” („naoczny charakter rzeczywistości”) malowidła?
Materiał jako materiał jest już przedmiotem intencjonalnym, to nie
materia sama jako taka, lecz już myślana przez człowieka jako na coś, do czegoś
itp. Nie inaczej z tworzywem. Nie jest cechą żadnego kawałka materii bycie
tworzywem – dopiero człowiek może go ująć jako taki. Podobnie z surowcem. Wbrew
teleologicznym wyobrażeniom, cechą materii nie jest bycie środkiem do
czegokolwiek (o przesądzie teleologicznym pisał szeroko N. Hartmann).
Malowidło jako środek jest już przedmiotem intencjonalnym, z perspektywy
twórcy, malarza „buduje” obraz. Na przykład farba jest dlań materiałem.
„Materiałowe” jakości, ściśle rzecz biorąc, byłyby to te jakości materii, np.
kolejnych warstw „technologicznych”, od podłoża, gruntu czy podmalówki
zaczynając, które istotne są w „budowaniu” kolejnych warstw obrazu (wrażeniowych
jakości barwnych, wyglądów wzrokowych itd.). Nie wykluczając tej możliwości, że
w przypadku pewnych obrazów, z perspektywy widza w jakimś stopniu ważne jest to
techniczno, technologiczne ujęcie, skłonny byłbym sądzić, że w polu widzenia
kogoś, kto obcuje z obrazem mogą być obecne raczej jakości materialne po prostu
(materialne w tym samym znaczeniu jak doświadczamy materialności kamienia).
[28]
12. Ingarden zamawia portret u Rembrandta
Czego oczekiwałby Ingarden od
Rembrandta zamawiając u niego portret (nie koniecznie swój własny)? Oczywiście,
Ingarden jako estetyk – próba odpowiedzi, jaką tu można podjąć możliwa jest
tylko w granicach, jakie wyznacza jego rozumienie obrazu (malarskiego) i
portretu.
W gruncie rzeczy, chodzi mi tutaj o wskazanie tego, jak pewien sposób
pojmowania obrazu, a w szczególności portretu, prowadzi do przekonania, że w
przypadku estetycznego doświadczenia dzieła malarskiego poza polem uwagi widza
pozostać musi malowidło, że farby i ich „rozsmarowania” muszą zostać wykluczone
z pola widzenia…
Czytajmy charakterystyczny fragment z
Wykładów
Ingardena (pozwolę go sobie nieco skrócić i przerywać komentarzami):
„Jeżeli chodzi o malarzy, to całkiem inaczej zrobiłby portret pana, na przykład
Rembrandt i jakiś malarz z czasów przedrenesansowych, a jeszcze inaczej Rubens,
a gdyby do tego zabrał się na przykład jakiś dzisiejszy abstrakcjonista”.
Czy abstrakcjonista jako abstrakcjonista portretować może jakikolwiek
przedmiot (materialny, cielesny, rozciągły)?
Każdy obraz indywidualnego przedmiotu pojęty jest przez Ingardena jako
portret. W czym leży odmienność portretów tego samego przedmiotu? Czytamy dalej:
„Jeden przedmiot w tych samych swoich cechach byłby zrekonstruowany rozmaitymi
metodami”.
[29]
Malarstwo portretowe jest rekonstrukcją przedmiotu?, np. pana
Kowalskiego? Inne wypowiedzi fenomenologa pouczają, że tak naprawdę w obrazie,
środkami malarskimi, może być zrekonstruowany jedynie pewien wygląd przedmiotu.
Wygląd, poprzez który ukazuje się on ze swymi cechami. Pamiętajmy o kolejnym
zastrzeżeniu: ukazuje się tylko z pewnymi cechami, nie ze wszystkimi. Dlatego
ostrożnie trzeba czytać słowa Ingardena, iż w wypadku, gdy ukazywany jest
człowiek pośród cech przedstawionych „występuje jeszcze jego cała struktura
psychiczna, wszystko co jest z psychicznością związane”.
[30] Czyżby cała „psychiczność” była widoczna w
powierzchni twarzy, zmarszczkach, na przykład? Czy „psychiczności” człowieka
czasem lepiej i głębiej nie portretują zmarszczki na powierzchni malowidła,
konstystencja farby… zlewając się z majaczącymi bądź rysującymi się w nich
wyglądami? (To dzięki temu obraz abstrakcyjny może zapewne stać się portretem
uczucia?)
Zauważę, że w swym opisie hipotetycznej sytuacji Ingarden
implicite przyjmuje, że
każdy z malarzy portretować ma kogoś z jednego i tego samego punktu
widzenia. W domyśle, na niezmiennym tle, w tym samym oświetleniu (jak gdyby
każdy portrecista musiał przystać na takie warunki). Tymczasem, gdy artysta chce
wydobyć pewne z cech przedmiotu stawia go nawet w „sztucznym”, wymaigowanym
oświetleniu. W szczególności takim, jakie mógł skonstruować jedynie dzięki
pewnemu szczególnemu użyciu farb, które może być równie odwewnętrzne jak
jarzenie, pulsacja substancji…
W czym leży odmienność owych metod portretowania, o których myśli
Ingarden? Czytamy dalej: „rozmaitego typu plamy barwne w trochę odmiennym
układzie. (...) Co się tutaj zmienia? (…) wygląd w zasadzie pozostał ten sam, to
znaczy z prawej strony widać było głowę (...) te rozmaite szczegóły się
powtarzały, ale cała, jak się wyrażam, podbudowa plam barwnych bardzo silnie się
zmodyfikowała. Tę podbudowę plam barwnych można nazywać także pewną mnogością
wzrokowych dat wrażeniowych (…) Podkład plam barwnych może być w pewnych
granicach rozmaity, a wygląd może taki sam i przedmiot przedstawiony taki sam”.
[31] Jeśli tylko „perceptor (...) umie
odczytać te plamy barwne (…) doprowadzają go do wyglądu pewnego przedmiotu, no i
do uobrazowanego przedmiotu”.
[32]
13. Jeden punkt widzenia?, jeden wygląd?
Obraz malarski Ingarden pojmuje na podobieństwo obrazu spostrzeżeniowego
(obecnego w spostrzeganiu przez kogoś czegoś lub kogoś, składają się nań już to
barwne jakości wrażeniowe, wygląd… ).
Karykaturalnie rzecz ujmując: Oto pan stoi, i jest jaki jest. Gdy ktoś
patrzy na pana doznaje, zazwyczaj tego sobie nie uświadamiając, doznaje
określony wygląd pana, odpowiadający jego punktowi widzenia (wraz ze zmianą
punktu widzenia, np. obchodząc pana wokół, doznawałby całego ciągu, mnogości
wyglądów). Gdy pojawi się malarz, potrafi uświadomić sobie, zobaczyć pański
wygląd, i we właściwy dla siebie sposób rekonstruuje ten wygląd farbami w tak
zręczny sposób, że wywołają one w „oku” widza zespół plam barwnych odpowiedni do
wyjściowego zespołu wrażeniowych plam barwnych, które widz zbierze jako pański
wygląd… Jest to tym bardziej możliwe, o ile tylko widz odnajdzie pierwotny,
odpowiedni punkt widzenia stając naprzeciw malowidła (Termin „wygląd” nie jest
tu użyty w potocznym znaczeniu, w tym „filozoficznym” znaczeniu oznacza
szczególny zespół postrzeżeniowych/wrażeniowych plam barwnych.)
Czy u Rembrandta chodzi o rekonstrukcję wyglądu?
Czy rzeczywiście w malarstwie kiedykolwiek chodzi o rekonstrukcję
jakiegoś momentalnego i punktowego wyglądu czegoś? Momentalnego jak otwarcie
migawki, punktowego, jak punkt położenia otworu migawki? Jak gdyby w dziele
sztuki chodziło o rekonstrukcję jednego spostrzeżenia…
Taki ideał obrazu zdaje się odpowiadać „fotograficznej wierności”,
„fotograficznej reprodukcji” (stosuję cudzysłów, gdyż określenia te odpowiadają
naiwnemu wyobrażeniu, iż fotografia ma realistyczny charakter, iż rejestruje
rzeczywistość, że w danej odbitce fotograficznej można zobaczyć tylko jeden
obraz, tylko jedno…).
Obraz malarski jako rekonstrukcja wyglądu… To każe Ingardenowi twierdzić,
że w dziele malarskim mamy do czynienia z jednym wyglądem. Czytamy: „Różnica
między dziełem architektury a dziełem malarskim – obrazem – zachodzi przy tym
ta, że gdy w malarstwie mamy do czynienia zawsze tylko z jednym wyglądem, w
dziele architektury istnieje ich nieskończenie w i e l e
(w zasadzie)”.
[33]
Zauważmy, w przekonaniu Ingardena widz, od chwili, gdy znajdzie już
właściwy punkt widzenia względem malowidła, „nie kręci już głową”, nie porusza
się. Ingarden mógłby dodać kolejne postulaty, gdyby tylko zauważył te
możliwości. Oto one: Znalazłszy właściwe położenie widz nie kręci gałką oczną,
czyli kieruje promień spojrzenia tylko w jednym kierunku, idealny widz nie
kurczy już ani nie wydłuża gałki ocznej, czyli znajduje punkt ostrości
spojrzenia w jednym punkcie – co więcej, lokuje swą uwagę w jednym punkcie, w
jednym ognisku, czy w jednej płaszczyźnie (ta nie musi się pokrywać z polem
ostrości!). To właściwe położenie/ustawienie miałoby pozwolić na przywrócenie,
na reprodukcję wyglądu, który w punktowym i momentalnym spojrzeniu pierwotnie
doznawał malarz, a który rekonstruował środkami malarskimi…
Spojrzenie idealnego widza Ingardena jest spojrzeniem Gorgony, nawet
Autogorgony jakiejś (sam widz zamienia się w kamień).
Jeden punkt widzenia? Kto chociaż raz obcował żywo, wrażliwie z obrazem,
wie, że nie wyczerpie go nigdy w żadnej skończonej liczbie spojrzeń.
Jak postępuje twórczy widz?
Warto przy tym pamiętać, że pierwszym takim widzem jest sam artysta.
W swej koncepcji „sytuacji estetycznej” Ingarden zdaje się o tym
wiedzieć. Pisze: „odróżniłem twórcę i odbiorcę, co jest niepotrzebnym, zbyt
daleko idącym przeciwstawieniem, izolacją, bo ten twórca w trakcie swojego
procesu twórczego jest także perceptorem. Gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego,
co, że tak powie, »mu się robi« w trakcie tworzenia i co mu się ostatecznie
zrobiło (…) na ogół nie doszłoby do realizacji, do wytworzenia dzieła sztuki”.
[34]
Ten oto sens nadaje Ingarden owemu zrównaniu autora z odbiorcą: autor
jest także „perceptorem”. Innymi słowy, jako „percypujący” upodabnia się do
odbiorcy, przestaje być twórczy. Przygląda się kontrolująco… A przecież:
Twórczość spełnia się już w widzeniu, właśnie w widzeniu! Jeśli to, co
pojawia się w obrazie ma intencjonalny byt, czyli jest korelatem aktów podmiotu,
to przecież właściwym kluczowym punktem twórczości jest zmienność owych aktów,
sposobów odnoszenia się, postaw… Twórca nie przypatruje się temu, co jest, co
się zrobiło, nie dowiaduje się co jest zrobione (już gotowe, zrobione,
ready-made, jest tylko malowidło jako
„fizyczny fundament”), ale w samym widzeniu wynajduje, zmieniając sposób
widzenia. Jest tak zarówno w wypadku autora (wykonawcy fizycznego fundamentu
bytowego dzieła), jak i odbiorców. Inni widzowie potrafią znaleźć coś, czego sam
autor, nawet nie przeczuwał. Dlatego nie tylko autor, lecz także „odbiorcy” są
twórcami (dlaczego to ostatnie spojrzenie autora miałoby być ostatnim możliwym,
kończącym)?
[35]
Podchodząc, odchodząc, kręcąc głową… twórczy („idealny”) widz
nie szuka jednego właściwego punktu widzenia. Szuka owocnych sposobów
odnoszenia się, poruszających punktów widzenia, a gdy któryś go zatrzyma. wtedy
z kolei wysyła promień spojrzenia na różne sposoby,
i to głębiej, i to płycej, nawet
zatrzymując punkt ostrości gdzieś w nieskończoności, lub tuż przed własnym
nosem, lub na powierzchni malowidła; ustala czasem ognisko uwagi w punkcie, polu
ostrego widzenia, a czasem poza nim (np. w zafascynowaniu mgłą barw tak przez
oko, przez nastawienie oka wywołaną)… W samym widzeniem nie ogranicza się do
kadru ramy obrazu, ale dokonując wielu jego kadrowań, skupiając się na tych czy
innych wycinkach, w tej wędrówce spojrzenia odkrywając oblicza…
Naprawdę, w malarskim dziele sztuki istnieje – przynajmniej zasadniczo –
nieskończenie wiele wyglądów (i to je różni od komunikacji wizualnej, jeśli
nawet dzisiaj do tego poziomu upada produkcja malarska).
Dzieło malarskie, a nie tylko jego przeżycie!, wydarza się w czasie.
Jakże owocna może być zmiana oświetlenia malowidła (czym byłoby malarstwo
bez światła?)! Obraz żyje wraz ze zmianą pór dnia, pór roku, o ile tylko jakiś
doktryner nie umieści go w formalinie stałego światła jarzeniówek czy halogenów,
na tle szarej ściany, rzekomo w ten sposób odtwarzając idealne warunki dla
pojawienia się dzieła sztuki w jego rzekomo obiektywnej postaci…[36]
Estetyka Ingardena wychodzi od subtelnej (fenomenologicznej) teorii
spostrzegania, w szczególności: teorii widzenia. I niestety, dalece na niej
kończy, staje się wyrafinowanym przećwiczeniem tej teorii na przykładach dzieł
sztuk różnego rodzaju. I tam się potwierdza, w tej samej mierze, w jakiej prawa,
mechanizmy spostrzegania pozostają te same na gruncie sztuki, co w codzienności
(nawiasem: w jakim stopniu teoria ta nie jest po prostu psychologią?). Estetyce
tej niestety zdaje się umykać istota sztuki. Estetyka ta nie jest też filozofią
sztuki w tej mierze, w jakiej nie podejmuje sporu o istotę sztuki, a raczej
naiwnie pewną koncepcję sztuki przyjmuje (elementy tej ekspresjonistycznej
teorii obecne u Ingardena już wspomniałem powyżej: artysta chce uzewnętrznić
siebie, widz chce poznać stany psychiczne artysty).
Poprzez wyobrażenie idealnego widza, Ingarden chce ocalić jedyność i
jedność, tożsamość dzieła sztuki wobec wielości „konkretyzacji” (interpretacji)
– i odróżnia je od przedmiotów pojawiających się w tych „konkretyzacjach” (jedno
dzieło – wiele „przedmiotów estetycznych”).
Pewna stałość obrazu (na przykład obrazu) mimo wielości przeżyć ludzi
stających wobec tego samego malowidła, jak sądzę, ma jednak inne źródło: to
trzeci fundament bytowy obrazu, pominięty przez Ingardena, w szczególności
pominięty w jego koncepcji „sytuacji estetycznej”. Tym trzecim fundamentem, poza
„fizycznym fundamentem” (malowidłem na przykład) i widzem, odbiorcą spełniającym
określone akty, jest świat idei, czy to w rozumieniu Platona, Hegla („duch
czasu”), N. Hartmanna („duch obiektywny”), Poppera („świat 3”), Malraux („muzeum wyobraźni”)
czy Junga („nieświadomość zbiorowa”)… – o to nie pora się tu spierać.
Odniesienie danego dzieła do pewnej konstelacji idei, jego miejsce w pewnej
siatce idei, określa to dzieło. Ono „rozmawia” z innymi dziełami otwierającymi
się na tą samą rzeczywistość (w sztuce nie chodzi o dzieła, ale o to, na co się
one otwierają, o to otwarcie). To dlatego możliwe jest odróżnienie interpretacji
od pseudointerpretacji.
14. Phasma i Twarz
Autoportret
Rembrandta uśmiechającego się, datowany na rok 1668 (lub „po 1665”). Na powierzchni
malowidła… przełamujące się, zachodzące na siebie, stapiające się wzajem
rozmazy…, magma oślizła, zlewna, (o)leista,
bez rysów, bez punktu, bez linii krystalizacji…, czasem skrzep, i on nawet nie
zapowiada jakiejś postaci…, rozmyty padoł przypadku, wzburzenia bezformii…,
tutaj żadnej podstawy, żadnego gruntu, żadnego podłoża, żadnego fundamentu,
żadnego oparcia…, gliniasty, flegmiasty maz jeno…, flegma, nawet nie mięso…
Tak
przedstawia się tworzywo świata? Ziemia, materia sama? Ciało?
Prawdziwa
natura rzeczy?
Jeśli boisz
się tej prawdy, zobaczysz tylko farby, zabiegi z farbami.
[37]
Powie
fachowiec: Rembrandt nie malował „po formie”, dukt jego pędzla, ręki, palca (Rembrandtt
malował także bezpośrednio palcami) nie biegnie po dojrzanych profilach,
obrysach obserwowanego przedmiotu… nie powtarza ich.
Materia tego
obrazu uderza. Nie potrzeba przybliżać „nosa” do płótna, Nawet z tej odległości,
z jakiej zwykliśmy oglądać portrety widać ten chaos. Plamy? Raczej poplamienia,
skrzepy, wykwity. Nic nie zapowiada żadnej całości.
Jednak, gdy
zmieniam nastawienie zwroku, promieniem spojrzenia mierząc gdzieś dalej…,
poza…, Nie patrząc już na…,
lecz w…
Cud!
Przemiany? Przeskoku w Inne? Wyłania się jasna, promieniująca od wewnątrz twarz
człowieka. Nie, to nie rysy, nie zmarszczki, nie skóra, lecz od razu pogodne
światło spojrzenia. Jego. Pogodne – żadnej trwogi. Złociste – nieśmiertelności?
Jego
spojrzenie, On, jak światła płomień.
W ten sposób
objawia się Twarz człowieka?
Prawdziwy
obraz uobecnia Twarz?
[38]
Obraz
Rembrandta unaocznia dychotomię materii i ducha? Przepaść pomiędzy nimi?
Przeskok?
Po latach,
jakie minęły od tamtego widzenia Twarzy (tamtego przywidzenia, sądzisz
Czytelniku?) znajduję opisy… jej poświęcone. W gnozie.
Gnostyckie teksty mówią o jaźni („transcendentalnej”). To ona może zostać
zbawiona, w przeciwieństwie do empirycznej duszy człowieka. Jaźń tak pojęta bywa
nazywana „naszą naturą świetlistą”, „naturą wewnętrzną”, „jaźnią świetlistą”,
„nasieniem światłości”, „iskrą”, „naszą świetlistą pneumą”. Na tej liście
określeń znajduje się także „mana”,
które oznacza „pozaświatową Moc, a
zarazem transcendentne nieświatowe centrum indywidualnego ego”.
[39]
Z tym pojęciem jaźni badacze religii gnozy wiążą także „ducha” (pneuma),
„człowieka wewnętrznego”, w rozumieniu św. Pawła.
[40]
Na wiele podobnych sposobów wyraża się „idea głębokiego i ukrytego
związku człowieka z »nadświatem«”. Zauważając to Rudolph dodaje: „Owa
»nieprzemijająca jaźń« w człowieku stanowi w gnostyckim ujęciu trzeci, obok
ciała i duszy, element antropologiczny (…) gnoza zarysowała wyraźną linię
podziału między częścią materialno-psychiczną i częścią duchową (…)
gnosis w ogóle jest możliwa wyłącznie
dzięki tej boskiej podstawie we wnętrzu człowieka, tzn. »wiedza« pozostaje, z
jednej strony, funkcją nieświatowego »ja«, z drugiej zaś nakierowuje się na nie,
aby je odkryć i doświadczyć go jako gwaranta wyzwolenia z kosmosu. (...)
»upadłą« w świat iskrę światła z powrotem doprowadzić do jej źródła …”.
[41]
Czy malując swój portret, w tym obrazie, Rembrandt przeżył myśl, w
sformułowaniu św. Pawła brzmiącą: „…chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek
zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień”?
Nie ukazywał jej, nie odmalowywał ponieważ sam nią żył? „Obrazem
człowieka niebieskiego”? Jakkolwiek zapewne czytał ten fragment Pisma, to
przecież nie dlatego znalazł (?) i znał (?) to światło, które „płonie samo
siebie podsycając”?
[42]
Twarz człowieka ziemskiego bliska rozmazom gliny, „spleśniałości
kamieni”?
Z pamięcią, że w swym autoportrecie, w spojrzeniu na siebie, Rembrandt
patrzy w oblicze śmierci, przed którą sam stoi, że patrzy w jej lustro?, z
pamięcią o tym odnotuję także to wyobrażenie człowieka, które Miłosz przypomina
w swej Dolinie Issy, opisując właśnie
sytuację śmierci: „Według Antoniny dusza człowieka krąży długo dokoła
opuszczonej przez siebie powłoki. Krąży i ogląda siebie dawnego, dziwiąc się, że
dotychczas siebie nie znała inaczej jak w związaniu z ciałem” – i przechodząc do
opisu widoku zmarłej Miłosz kontynuuje – „A z każdą godziną twarz, która była
jej lustrem, zmienia się, zbliża się do spleśniałości kamieni”.
[43]
„Spleśniałość kamieni”.
„Węźlasta masa”, „miazga”.
„Stos zgnilizny”.
To Baudelaire ten obraz człowieka znajduje u Rembrandta: „stos
zgnilizny”.
[44]
Podobnie
Paweł Florenski, powie o „fosforescencji gnilizny”.
[45]
Tak więc? Twarz człowieka, jaką widzimy na co dzień, okazuje się tylko
złudnym wyglądem, fantomem?
Phasmą?
[46]
Revenant?
[47]
To aparycja, maska, pozorna twarz, skrywająca twarz prawdziwą?
Tak, czy
wprost przeciwnie?
[48]
Wracam do
autoportretu Rembrandta. Gdy znika chwila, w której spotykam się z Jego
spojrzeniem, moje obsuwa się z powrotem w trzewia magmy połyskujących
przebarwień, bezformii…
W podobnym
doświadczeniu mają najwyraźniej swe źródło te słowa: „indywidualność była tylko
pozorem, lakierem. Ten lakier rozpłynął się, pozostały masy monstrualne i
miękkie, w bezładzie – nagie, nagością przerażającą i obsceniczną” – „miazga”.[49]
Najostrożniej mówiąc: zostaje tam neutralna materia. Tak obojętna, że
określenie „głucha” posuwa się za daleko (ani słuch, ani posłuch, ani możliwość
odpowiedzi nie są jej atrybutami), tak obojętna, że określenie „niema” także
jest tylko kolejną projekcją. Obojętna: Słowu obca.
■
(Wieczysta, 8 listopada 2006.)
Przypisy:
[1]
Roman Ingarden, „O budowie obrazu”, w:
Studia z estetyki, PWN,
Warszawa 1966 (zwłaszcza „ § 8. Stosunek obrazu i malowidła”, s. 69-80);
„O tak zwanym malarstwie abstrakcyjnym”, w:
Studia z estetyki, PWN,
Warszawa 1970 (zwłaszcza część III, fragmenty mówiące o skonstruowaniu
plam barwnych na powierzchni malowidła warunkującym pojawienie się
obrazu abstrakcyjnego, s. 192-205); a także fragmenty przez wydawcę
wyróżnione nagłówkami „Fundament bytowy a dzieło malarskie”, „Rola
podstawy bytowej w obrazie” w:
Wykłady i dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita
Szczepańska, PWN, Warszawa 1981, s. 239-250.
[2]
Roman Ingarden, Wykłady i
dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita Szczepańska, PWN,
Warszawa 1981, s. 27-28.
[3]
Ta ogólna uwaga zostaje osłabiona jeśli pamiętać o stosowanym
przez Ingardena kryterium wybitnych wartości estetycznych, albo jeśli
pamiętać o inspirowanym myślą D. von Hildebranda kilkustronicowym
epizodzie w rozważaniach Ingardena – z lat trzydziestych – fragmencie
poświęconym doświadczeniu „jakości metafizycznych”.
O jakościach
metafizycznych pisał m. in.: ”Przy ich ujrzeniu odsłaniają się nam
głębie i praźródła bytu (…) w
obcowaniu z nimi, sami zstępujemy w praźródła bytu.
(…) one
s a m e
s ą
tym, co leży u źródeł (…) mogą
się nam one jednak tylko wtedy objawić, jeżeli stają się
rzeczywistością. (…) Ich realizacja jest (…) jakby »łaską«, która nas
spotyka”, Roman Ingarden, O
dziele litarackim, przeł. Maria Turowicz, PWN, Warszawa 1988, s.
369-370, wyróżnienia jego (te słowa cytuję w przekonaniu, iż warto je
pamiętać w kontekście autoportretu Rembrandta „uśmiechającego się”;
cokolwiek oznacza tu „rzeczywistością” czy „realizacja”).
Kryterium wartości (w odniesieniu do sztuki: „wartości
estetycznych”) pozostaje dalece „wytrychem”. Skoro tak trudno mówić jest
nawet o tym, czemu wartości miałyby przysługiwać.
[4]
Roman Ingarden, „O dziele architektury”, w:
Studia z estetyki, PWN,
Warszawa 1966, s. 141.
[5]
„§ 40. Rzecz spostrzeżona i konkretne wyglądy spostrzeżeniowe” z:
Roman Ingarden, O dziele
literackim stanowi jedną z podstawowych lektur, od których należy
wyjść studiując estetykę Ingardena, tam punkt wyjścia dla pojęcia
„warstwy wyglądów”.
[6]
Maurice Denis, „Definicja neotradycjonalizmu”, przeł. H.
Morawska, w: Artyści o sztuce,
red. E. Grabska, H. Morawska, PWN, Warszawa 1963, s. 70.
[7]
Jean
Dubuffet , “L’Homme du commun à l’ouvrage”(1973), cyt. za : Philip Ball,
Bright Earth.
Art and the
Invention of Color,
The
University
of Chicago Press,
2003, s. 25.
Warta wspomnienia jest tu także odnotowana przez Balla uwaga Arnolda
Houbrakena, z roku 1718, na temat portretu Rembrandta, iż ma barwy „tak
wypełnione ciężarem, że można go unieść za nos” (tamże, s. 145).
[8]
Wykładnia antropologiczna jakiejś myśli odsłania jej
antropologiczne założenia lub konsekwencje, przede wszystkim wskazuje na
rozumienie człowieka, które dana myśl zakłada lub do którego prowadzi
(odpowiednio można mówić o wykładni aksjologicznej, ontologicznej itp.).
[9]
Roman Ingarden, „O budowie obrazu”,
Studia z estetyki, t. 2, PWN,
Warszawa 1966, s. 72, 78-79. Zauważmy, w przekonaniu Ingardena widz, od
chwili, gdy znajdzie już właściwy punkt widzenia, „nie kręci już głową”,
nie porusza się.
[10]
Jan Golonka, ZP. „Dzieje konserwacji obrazu …”, w:
Jasnogórski ołtarz Królowej
Polski. Studium teologiczno-historyczne oraz dokumnetacja obiektów
zabytkowych i prac konserwatorskich, red. O. Jan Golonka ZP, Jasna
Góra, Częstochowa, 1991, s. 125. W związku z tym autor opracowania
zestawia ten obraz „z całunem turyńskim”, jakkolwiek nie uzgadnia tego
ze stwierdzeniem, iż „podłoże obrazu jest starsze niż warstwa malarska,
stąd można wnosić, iż pochodzi z drugiej połowy pierwszego tysiąclecia”
(s. 146).
[13]
Co relacjonuje Tadeusz D. Łukaszuk, ZP, „Obraz w nauce
teologów…”, w: Jasnogórski
ołtarz..., dzieło cyt., s. 70.
[14]
Wyobrażam sobie taki wariant tego obrazu: rozmiar płótna chusty
odpowiada płótnu naciągniętemu na krosna, obrzeża zerwane z obrzeży,
zawinięte podobnie jak u
Zurbarána, po części zawinięte rzeczywiste płótno malowidła,
podobnie jak namalowane, co więcej, płótno namalowane podobnym do
rzeczywistego, wtedy w centrum rysunek niczym po płótnie rzeczywistym.
To kolejny przykład, cóż z tego, że nie namalowany?
[15]
Roman Ingarden, O badaniach filozoficznych Edith Stein, w:
Edyta Stein, O zagadnieniu wczucia, Znak, Kraków 1988, s. 174.
Gdzie indziej pokrewna uwaga: „Oto patrząc na wyłaniającą się z gry plam
i świateł twarz ludzką, widzimy co jeszcze: np. przyjazny uśmiech,
zadowolenie, wesołość lub przeciwnie narzucający się nam głęboki smutek.
… narzuca nam się pewien »wyraz« osoby przedstawionej w obrazie.
Zachodzi to przede wszystkim w dobrych portretach (np. Rembrandta lub
van Gogha)”, Roman Ingarden „O estetyce fenomenologicznej”, w:
Studia z estetyki, t. 3, PWN,
Warszawa, 1970 s. 37. Wobec umiejętności oddania środkami malarskimi
stanów uczuciowych człowieka Ingarden znajduje „poczucie podziwu dla
mistrzostwa malarza” (tamże, s. 38).
[16]
Roman Ingarden, Wykłady i dyskusje z estetyki, wybór i
oprac. A. Szczepańska, PWN, Warszawa 1981, s. 183. Ingarden wydaje się
podzielać stanowisko„ekspresjonistycznej” koncepcji sztuki, sztuki jako
wyrazu „ja” artysty.
[17]
Roman Ingarden, „O budowie obrazu”, w:
Studia z estetyki, t. 2, PWN,
Warszawa 1966, s. 75.
W
przeciwieństwie do stanowiska, które wszelkie widzenie uznaje za
interpretujące, za formę
widzenia-w czy widzenia-jako, fenomenologowi przyświeca ideał poznawczy
„pełnego” widzenia, doprowadzonego do „oczywistości”, w którym rzecz
prezentuje się sama (jak gdyby „oczywistość” była czymś więcej niż
stanem psychicznym, optymizmem poznawczym, z jakim podmiot odnosi się do
przedmiotu swego aktu; jak gdyby człowiek dysponował kryterium prawdy).
Być może skupienie na tym ideale spowodowało zlekceważenie przez
fenemenologa badań nad widzeniem-w czy widzeniem-jaki (nad obecnością
projekcji w postrzeganiu) i nie docenienie tych zjawisk na gruncie
sztuki?
[18]
Richard Wollheim, Painting
as an Art., Princeton University Press, Princeton, New Jersey, 1987,
s. 46.
[19]
Władysław Stróżewski,
Dialektyka twórczości, PWM, Kraków, 1981, s. 96.
[20]
Władysław Stróżewski,
Dialektyka twórczości, PWM, Kraków, 1981, s. 76. Pełniejszy
fragment: „świat realny dany nam jest inaczej aniżeli świat
intencjonalnych wytworów, świadomie przez nas powoływanych przez nas do
bytu, często w poczuciu pełnej odpowiedzialności za ich kreowanie.
Decydująca pozostanie świadomość różnicy sposobów dania, która, zgodnie
zresztą z fenomenologiczną »zasadą wszystkich zasad« nakazuje nam w
dalszym ciągu odróżniać to co realne (ściślej: dane czy objawiające się
jako realne) od tego, co doświadczane jako korelat naszych aktów
intencjonalnych prezentuje się jako ich wytwór w postaci przedmiotu
intencjonalnego...” (tamże, s. 76-77).
[21]
Roman Ingarden, Książeczka
o człowieku, WL, Kraków, 1973, s. 35.
Z
myślą o obiektach kulturowych (ich szczególnym, najdobitniejszym
przypadkiem są dzieła sztuki) Ingarden pisze tam: „Gdy są już raz
wytworzone, [człowiek] natrafia na nie w świecie, jakby były w nim czymś
rzeczywistym” (s. 15). Patrząc z zewnątrz filozof demaskuje: to tylko
„quasi-rzeczywistość”, intencjonalność.
[22]
Władysław Stróżewski,
Dialektyka twórczości, PWM, Kraków, 1981 s. 96.
[23]
Władysław Stróżewski,
Dialektyka twórczości, PWM, Kraków, 1981 s. 98. Przedwcześnie
teoretyk przejmuje ideał tworzenia oparty o kategorię mocy i rozstrzyga,
że artysta musi zmuszać materię… (o ideale mocy i łaski twórczej pisałem
w: Intencja i interpretacja,
ASP, Kraków, 2001). Bywa, że artysta jest otwarty na to, co materia
przynosi mu poniekąd sama (wtedy materia współ-tworzy, i dlatego jest
tworzywem).
[24]
Władysław Stróżewski,
Dialektyka twórczości, PWM, Kraków, 1981 s. 97.
[25]
Jakkolwiek bronić można tezy, iż realna rzecz jako poznawana
(nie: to, co chcemy poznać) jest już przedmiotem poznania, a przedmiot
każdy, jako przedmiot jest intencjonalny (wedle mej pamięci wyjaśnia to
N. Hartmann, pisząc o metafizyce poznania (w:
Grundzüge einer Metaphysik der
Erkenntnis).
[26]
Roman Ingarden, „O dziele architektury”, w:
Studia z estetyki, t. 2, s.
127 (wyróżnienia jego). Ingarden nie wyodrębnił jednak dodatkowej
warstwy w dziele architektury, najwyrażniej włączył owe jakości zmysłowe
bądź to do wartstwy wyglądów (wzrokowych, tylko te dopuszcza!), bądź to
do warstwy kształtu budynku przejawiającego się przez wyglądy (s. 131).
W zestawieniu z cytowanym powyżej fragmentem ( ze s. 127) inny wydaje
się leżeć w sprzeczności: „Przedmiot realny jest samoistnym
indywidualnym przedmiotem (nosicielem) mnogości własności różnego
rodzaju (np. barw, kształtów, jakości dotykowych, elastyczności, ciepła,
ciężkości itd) (...) Te
jakościowe określenia przedmiotu realnego (...) są w nim immanentnie
zawarte” (s. 134). Sprzeczności nie ma jeśli tutaj mowa o kształcie
realnym (a nie takim jaki komuś ukazuje się w widzeniu – ten może różnić
się od realnego; to rozróżnienie pomiędzy kształtem „fizycznym” i
„percepcyjnym” (terminologia R. Arnheima), stosował już architekt
starożytny projektując świątynię (pisałem o tym w: „Di,segn,o.
Renesansowa idea disegno jako teoria estezy świata”, w: Estetyka i
Krytyka 7/8, 2/2004-1/2005).
Sprzeczność można usunąć wykreślając słowa o „jakościach dotykowych”, a
przez „barwy” nie rozumieć wrażeń barwnych, czy wrażeniowych jakości
barwnych.
[27]
Roman Ingarden, „O dziele architektury”, w:
Studia z estetyki, t. 2, s.
138.
[28]
Pamięć o tych znaczeniach pojęć materii, materiału i tworzywa
nakazywałaby liczne korekty w przywołanych powyżej rozważaniach
Stróżewskiego poświęconych „nowej” warstwie dzieła sztuki.
[29]
Roman Ingarden, Wykłady i
dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita Szczepańska, PWN,
Warszawa 1981, s. 241.
[30]
Roman Ingarden, Wykłady i
dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita Szczepańska, PWN,
Warszawa 1981, s. 240.
[31]
Roman Ingarden, Wykłady i
dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita Szczepańska, PWN,
Warszawa 1981, s. 241.
[32]
Roman Ingarden, Wykłady i
dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita Szczepańska, PWN,
Warszawa 1981, 243.
[33]
Roman Ingarden, „O dziele architektury”,
Studia z estetyki, t. 2, s.
131.
[34]
Roman Ingarden, Wykłady i
dyskusje z estetyki, wybór i opracowanie Anita Szczepańska, PWN,
Warszawa 1981, s. 173. Za tymi twierdzeniami Ingardena stoi ideał mocy
twórczej artysty, najwyraźniej obcy jest mu ideał łaski twórczej
(niemniej Ingarden wie, że artyście coś „się” robi, i to „się” chce
wyeliminować).
[35]
O twórczym charakterze widzenia pisałem w: „Od-czuwanie – istota
twórczości”, Estetyka i Krytyka,
nr 5, 2 (2003), „Di,segn,o. Renesansowa idea disegno jako teoria estezy
świata”, w: Estetyka i Krytyka 7/8, 2/2004-1/2005).
[36]
Por. Paweł Florenski, „Świątynia jako synteza sztuk”, w:
Ikonostas i inne szkice,
przeł. Zbigniew Podgórzec (dwa wydania, ostatnie Kościół Wschodni,
Białystok 1997). Florenski wskazuje na znaczenie cerkiewnego oświetlenia
i zadymienia dla estetycznej jakości ikony, wysuwa ogólną tezę: dzieło
jest całokształtem warunków jego odbioru. W
Ikonostasie odkrywcze
fragmenty o symbolice i „metafizyce płaszczyzny malarskiej” (s. 161), o
„chybotliwości” malarstwa na płótnie farbami olejnymi (s. 163), o
technologii malarskiej ikony jako odtworzeniu procesu stworzenia świata
z światła…
Wydaje się, że Florenski z autoportretu Rembrandta uśmiechającego
się, mógłby znaleźć to „wewnętrzne światło”, którego brak zarzuca jego
malarstwu i w ogóle malarstwu na płótnie (w jego przekonaniu to
„chybotliwe” podłoże zostać mogło zaakceptowane tylko z perspektywy
katolickiej – prawosławie sięga po deskę, czyli mur).
[37]
„Materia malarska” wymyka się reprodukcji, nawet jeśli
fotograficzne powiększenie, w zbliżeniu, ukazuje dukt pędzla, fakturę...
Lekceważąc „malowidło” można zadowolić się fotograficznymi
reprodukcjami… Gubiąc samo malarstwo jako sztukę? Malarstwo przekracza
próg, w którym staje się sztuką w samym żywiole malowania, już na
poziomie malowidła?
[38]
Paweł Florenski w ten sposób pojmuje obraz – ikonę . Obraz
otwiera na „lik” (co Podgórzec tłumaczy jako „wyobrażenie”, raczej
myląco, skoro sam Florenski wyjaśnia, że chodzi o „Praobraz” (Ikonostas
i inne szkice, przeł. Zbigniew Podgórzec, Białystok 1997, s. 119)).
W obrazie nie chodzi o ukazanie „licziny” (co Podgórzec tłumaczy:
„przykrywka” – lepszym słowem wydaje się „maska”).
Ważny w kontekście naszych rozważań fragment: „wygląd to natura w
stanie surowym, nad którym dopiero pracuje potrecista (…) W przypadku
artystycznego przetworzenia w sensie dosłownym powstaje dzieło sztuki,
obraz, portret jako (…) ukształtowanie postrzeżenia. Jest to »zarys«
pewnych zasadniczych linii postrzeżenia, jeden z możliwych schematów,
którym podlega wygląd (…) w tym sensie
stanowi coś obcego względem wyglądu, coś, co określa sobą nie
tylko, lub nie tyle, bytowość tego, co przedstawił artysta, ile
organizację poznawczą samego artysty, właściwe mu środki artystyczne.
Przeciwnie, wyobrażenie [lik]
ujawnia właśnie bytowość” (tamże,
słowem „wygląd” tłumacz oddaje rosyjskie „lico”).
(Nie miejsce tu na porównanie pojęć wyglądów i „schematów”
wyglądowych u Floreńskiego i Ingardena. Nie miejsce tu też na pokazanie,
iż w przeciwieństwie do Floreńskiego, w gruncie rzeczy Ingarden
przyjmuje pojęcie obrazu-odbicia, a nie posługuje się pojęciem
obrazu-uobecnienia, bodajże nigdzie nawet nie daje się poznać, by je
znał (liczne pary przeciwstawnych charakterystyk tych dwu rodzajów
obrazu zbieram w: Intencja i
interpretacja).
[39]
Hans Jonas, Religia gnozy, przeł. Marek Klimowicz, Platan,
Kraków, 1994, s. 138. „Mana.
Duchowy byt czystej boskości, również boski duch w człowieku”, tamże, s.
111.
„Wizję”
człowieka, pokrewną z tą gnostycką, znaleźć można u Marcela, Rilkego i
Hauptmanna (Marcel czyta Rilkego, który czyta Hauptmanna). W nadziei, że
różne opisy, odmienne ujęcia takiej wizji przybliżają nieco lepiej jej
sens przywołam tutaj także słowa R. M. Rilkego, z jego dziennika (19
grudzień 1900), odnotowane przez Marcela.
Otóż z myślą o dramacie Gerhardta Hauptmanna
Michał Kremer Rilke, opisuje
scenę, gdy malarz, Kremer, patrzy na swego zmarłego syna: „Na twarzy
Arnolda brzydota była tylko refleksem. Śmierć zdarła wszystkie maski,
podniosła zasłony i wszystko ujawniła. Michał wie, że nie pomylił się:
jego syn był tam rzeczywiście, on tam
j e s t. Nie pustą skrzynię niósł niegdyś do świątyni, gdy
przedstawiał nowo narodzonego wieczności. Niósł w drżących rękach
bezcenne skarby i życie ich nie tknęło, nie otworzyło skrzyni [...] Jak
gdyby Bóg potwierdził wobec niego swą obecność, tak silne jest odczucie
bytu, prawdy i autentyczności opanowujące go w chwili tej śmierci. Bo
tam, na poduszce, spoczywa twarz jego dziecka jak otwarta księga, w
której słowo po słowie czyta się potwierdzenie rzeczywistości [...] Czym
jest czas? Któż by tracił cierpliwość w obliczu nieskończoności? Jakie
znaczenie ma to wszystko, skoro takie obecności nieme i znające zdrady
przekazują sobie spuściznę poprzez wiek, poprzez całe wieki i skoro nikt
tego nie widzi ani się domyśla? Teraz na jedną chwilę na tej martwej
twarzy pokazane jest to, co powinno być. I to jest” (cyt. za: Gabriel
Marcel, „Rilke, świadek spraw ducha”, przeł. Piotr Lubowicz, w:
Homo viator, PAX, Warszawa
1984, s. 227).
[40]
Pamiętny fragment z Listu do Koryntian: „Dlatego to nie poddajemy
się zwątpieniu, chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to
jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień” (2 Kor, 4,
16). W innym miejscu: „A jak nosiliśmy obraz ziemskiego [człowieka], tak
też nosić będziemy obraz [człowieka] niebieskiego” (1 Kor 15, 49).
Na
tle manicheizmu czytać zapewne należy także te słowa św. Augustyna:
„...we wnętrzu człowieka mieszka prawda” (pełniej: „Nie wychodź na
świat, wróć do siebie samego: we wnętrzu człowieka mieszka prawda”, św.
Augustyn, O wierze prawdziwej,
tłum. J. Ptaszyński, w: Dialogi i
pisma filozoficzne, wstępy i komentarze, oprac. Ks. W. Eborowicz,
Warszawa 1954, t. IV, s. 131). Zaś w
Wyznaniach: „Piękności tak
dawna, a tak nowa, późno Cię umiłowałem (...) w głębi duszy byłaś, a ja
się po świecie błąkałem” (św. Augustyn, Wyznania, X, 27, przeł.
Z. Kubiak).
Podobnej myśli słowa Anioła Ślązaka (Angelus Silesius): „Ach stójże,
dokąd gonisz, niebo jest wszak w tobie: / Gdzie indziej szukasz Boga,
więc mijasz z Nim się co dzień” (Epigram 82. z księgi pierwszej
Cherubinowego wędrowca,
przeł. Andrzej Lam).
W
duchu ontologii rozróżniającej istotę i przypadłości (esencja –
akcydens), ontologii arystotelesowsko-tomistycznej Anioł Ślązak ujmuje
człowieka tymi, szczególnie znanymi jego czytelnikom, słowy:
Mensch, werde
wesentlich; denn wenn die Welt vergehe,
So fällt der Zufall
weg, das Wesen, das besteht.
Co można oddać możliwie
dosłownie:
„Człowieku, bądź istotnie/istotowo;
podobnie jak przemija świat,
tak odpada wszystko co
przypadkowe, istota, ona trwa”.
Zamiast „bądź istotowo”, nieco
przesadnym byłby przekład poheideggerowski: „wyistocz się” czy “istocz
się” (niosący obraz stawania się, nawet wykłuwania).
W pobliżu (?) symbolika pasyjna znana z martwych natur: orzech,
otwarty lub rozpołowiony, ma odpowiadać podwójnej naturze Chrystusa.
Ludzka skorupa musi zostać rozbita, pasja (męka, cierpienie) odsłania
naturę boską.
[41]
Kurt Rudolph, Gnoza.
Istota i historia późnoantycznej formacji religijnej, przeł.
Grzegorz Sowiński, Nomos, Kraków 1995, s. 83.
[42]
Platon: „…nagle, jakby pod wpływem przebiegającej iskry, zapala
się w duszy światło i płonie już odtąd samo siebie podsycając”, List
siódmy, w: Listy, przeł.
Maria Maykowska, PWN, Warszawa 1987, s. 50. Takie światło znajduje
„dusza” w sobie dzięki przeżyciu „zbawczej prawdy” (s. 51).
[43]
Czesław Miłosz, Dolina
Issy, WL, Kraków, 1981, s. 217 (na ten fragment powieści zwróciła mi
uwagę artystka zajmująca się problemem ciała, Małgorzata Pietralik).
[44]
Charles Baudelaire, Kwiaty
zła, w wierszu „Sygnały” fragment:
Rembrandt, sala szpitalna,
smutna, rozszeptana,
Przeszyta na skroś ostrym zimowym
promieniem,
Gdzie pod olbrzymim krucyfiksem
na kolanach
Stos zgnilizny się modli szlochem
i westchnieniem.
[45]
Paweł Florenski, Ikonostas,
przeł. Zbigniew Podgórzec, Bractwo Młodzieży Prawosławnej, Białystok
1997, s. 198.
Ten
piewca metafizyki światła - ucieleśnianej w ikonie – o obrazach
Rembrandta krytycznie pisze: „Przestrzeń jest zamknięta, natomiast
źródła swiatła w ogóle nie ma. Wszystkie przedmioty stanowią kłębowisko
światłodajnych i fosforyzujących substancji [...] Malarstwo ikonowe
przedstawia przedmioty jako stworzone przez światło, a nie oświetlone
przez źródło światła, u Rembrandta natomiast żadnego światła, jako
obiektywnej przyczyny rzeczy, nie ma, i rzeczy nie są przez światło
stwarzane, istotę stanowi tutaj praświatło, samoświecenie się owej
pierwotnej ciemności, ów Abgrund
Bőhmego. Jest to panteizm, drugi biegun odrodzeniowego ateizmu” (tamże;
tłumacz w przypisie poprawia, nie
Abgrund, lecz „dokładniej:
Ungrund – otchłań, przepaść”).
[46]
„Phasma” – greckie. Tomasz Fijałkowski w
rozmowie z Miłoszem o jego poemacie „Orfeusz i Eurydyka” pyta: „W jednej
z wersji mitu bogowie pokazują Orfeuszowi nie Eurydykę, tylko jej pozór,
phasmę. U Pana także »twarz
jej nie ta, zupełnie szara«”. Miłosz odpowiada: „To jest nałożenie się
dwóch obrazów. Zdążyłem być w szpitalu w porę, przed śmiercią Carol, ale
to były już ostatnie jej godziny, a następnie widziałem ją po śmierci.
Bardzo jest przykre to wydobywanie tła osobistego - ale ono w poemacie
istnieje” („Brama
do Hadesu - Miłosz o swym poemacie
Orfeusz i Eurydyka”;
03-10-2003;
www1.gazeta.pl/wyborcza/1,34591,1705572.html).
Wedle klasycznej wersji mitu: „Nieszczęsna Eurydyka woła: »Oto
znowu wzywa mnie z powrotem okrutne przeznaczenie; żegnaj! unosi mnie
noc i na próżno ręce ku tobie wyciągam!«. I natychmiast znika, rozwiewa
się jak dym sprzed oczu Orfeusza. Niestety, po raz drugi odzyskać się
jej już nie da. Musi pozostać w krainie zmarłych” (Marcin Morawski,
„Dźwięk harfy, czyli Orfeusz i Eurydyka”, 2006,
www.wiw.pl/kulturaantyczna/eseje/orfeusz_04.asp).
[47]
O revenants mówi
Ortega w odniesieniu do malarstwa Velázqueza, gdzie, jak twierdzi,
obcujemy z samymi „»zjawami«, widmami, wiecznymi
revenants”, a rzeczy
pozostają odsunięte, daleko na zewnątrz (José Ortega y Gasset,
Velázquez i Goya, przeł.
Rajmund Kalicki, Czytelnik, Warszawa 1993, s. 39-40; tłumacz zachowuje
hiszpańskie „revenants”, słowo to oznacza także ducha wracającego z
innego świata; blisko niemieckie
das Gespenst, upiór,
mara, duch... ).
Znaczyłoby to, że twarz wszelka widmem jedynie, zjawą, ciągiem
revenants? Wistością oczu
(oczywistością) jedynie, bez żadnego odniesienia do zmysłu wistości
rzeczy (rzeczywistości), czyli dotyku?
„Czysta naoczność”, zjawiskowość postaci, efekt zjawy właściwy
portretom hiszpańskim, jak pisze Ortega: „unaocznia przemianę
nieobecności w obecność, cały ów mistyczny bez mała dramatyzm »zjawiania
się«” (tamże, s. 162).
Mistyczny dramatyzm zjawiania się i znikania, wynurzania się z
niebytu i zanurzania w bycie? Bytu i niebytu? Czy przerażenie jakie
budzi portret ukazujący jedynie „świetlistą zjawę” wiąże się z odczuciem
pozoru obecności, niebytu? Przeświecania: jest i nie ma?
[48]
Tak, czy wprost przeciwnie? Rembrandt pozostawia nas w tym
napięciu, w tym między (materią, gnilizną, kałem, a transcendentnym
Światłem). Wielkość dzieła Rembrandta wiązałbym z tym, że nie jest
jednoznaczne, stawia pytanie i zna powagę możliwych na nie odpowiedzi.
To malarstwo metafizyczne, czyli najdalsze od dewotyzmu i kiczu (dewotyczną
nazywam postawę, którą cechuje brak wahania, poczucie pewności w
sprawach, co do których żadne dowody, ostateczne argumenty nie są
możliwe; gdy kwestia wiary zostaje zastąpiona przez „ja dobrze wiem”,
obojętne czy to na przykład: „Bóg istnieje”, czy to: „Boga nie ma”).
Jednobiegunowość
(właściwa dewotyzmowi) zdaje się określać bez-duch ekstrementalnej
sztuki XX wieku: schodzącej „ poniżej pasa”, ekstremum znajdującej we
wszelkich aktach wydalania i ich produktach, ekstrementach, wylewanych
na twarz, na świat. Sztuki tarzającej się w brudzie. Dla której gwałt,
szok, (auto)agresja, (samo)okaleczenie są ostatnim obrzędem?
Co za złudzenie,
sądzić, iż wszelka sztuka, jako sztuka, jest twórcza. Któraż
to norma wyklucza jej destrukcyjność? Podobna definicji pogody,
która nie zna burzy, trzęsienia nieba?
Myślę o sztuce, u
której źródła leży postawa negacji. Przekleństwa odczuwanego nawet wobec
samego, wobec nagiego faktu istnienia (tego, że coś w ogóle jest, bez
względu na to, jakie cokolwiek jest). Najdalsza od zachwytu, od „pełnego
podziwu zachwytu” (Platona
thaumazein). Szydząca z samej myśli o afirmacji, o „bezwarunkowym
tak” (Simone Weil). Z myśli o błogosławieństwie? O wdzięczności? Jeśli
tą myśl w ogóle jeszcza zna (jak znać tą myśl nigdy nie będąc tej
myśli?).
To sztuka zrodzona z
nienawiści. Miłości (do) świata nie znająca (por.
Weltliebe, Max Scheler).
Zrodzona z rozpaczy?
– I w tym jej powaga!?
Z mdłości (Sartre)?
Ujmując rzecz w
języku znanym chrześcijaństwu: Sztuka to „godziny i panowania ciemności”
(Jezus w Ogrójcu; Łk 22, 53), „dni”, w których mówią „Szczęśliwe
niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły”, gdy
zaczynają „wołać do gór:
Przykryjcie nas!” (Jezus do kobiet płaczących, niosąc krzyż, o
czasach, które nadejdą; Łk 23, 29-30)?
[49]
Jean Paul Sartre, Mdłości,
przeł. Jacek Trznadel, PIW, Warszawa 1974, s. 180. Pisze on o
szczególnym doświadczeniu kawałka materii, kamienia (doświadczenie to
źródłem „mdłości”): „Słowa zagubiły się, a wraz z nimi znaczenia rzeczy,
sposoby ich używania, słabe znaki uczynione przez człowieka na ich
powierzchni. Siedziałem (…) naprzeciw tej czarnej węźlastej masy,
całkiem surowej i napawającej mnie lękiem. A potem przyszło olśnienie.
(…) gdy spoglądałem na rzeczy, byłem o sto mil od myśli, że istnieją:
ukazywały mi się jako dekoracja” (s. 179-180).
■
|