startmoje tekstymoje publikacjemoje przekładyobrazylekturydyplom |
Wszechopis uniesień / Uniscription of Exultations, druk w: -grafia, nr 2, 2002
janusz krupiński
Wszechopis uniesień
Zdobycz ognia ma być „początkiem nie znającej granic ludzkiej twórczości”. W
czym leży jej istota - tego pytania nie stawiają sobie interpretatorzy mitu
Prometeusza (włącznie z cytowanym właśnie Gadamerem).
W czym leży istota przełomu, cóż takiego w ogniu znalazł człowiek, czego nie
znał wcześniej, co wyniosło go z granic natury i czyni go istotą kulturową?
Czyżby chodziło o ciepło bądź oświetlenie? Środek techniki grzewczej bądź
oświetleniowej jako wybawienie?
Cóż „boskiego” w ogniu widzieć można?
Pytanie to przynosi mi przed oczy scenę sprzed lat, gdy w Gorcach jeszcze
powszechnie wypasano owce. Uchylam drzwi do szałasu, „bacówki”. Wnętrze,
przesłonięte delikatnym sfumato błękitnego dymu płynęło w mrok. Gospodarz, Tomuś
Waksmundzki w ogóle nie słyszy mego szczenięcego „Pochwalony!”. Siedzi
zapatrzony w łagodny ogień na otwartym piecu. Niesamowity, nieziemski starzec.
Na jego rozpalonej, natchnionej, lśniącej potem twarzy tlił się uśmiech, który
dzisiaj rozpoznaję jako znak [oznaka, objaw] błogiej rozkoszy. Oczy wcale go nie
szczypią, upojnie patrzą. Same płoną. Są gdzieś zupełnie indziej. Nawet jego
ręce, kamienne jak piasek, którym mył je w lodowatej wodzie pobliskiego źródła,
one też gdzieś tam kierują swój taniec dywagacji.
Och, Tomuś, podczadzony w swej kurnej „jaskini” – mój Ty, wielki, pre-...,
ponadhistoryczny! Wyobraź sobie, co piszą uczeni - wiem, wiem, to skojarzenie
może poniżać Twoje uniesienie - piszą, że członkowie niektórych plemion
rozpalają ogniska w jaskiniach, i „wśród dymu i nadmiernie wysokiej temperatury
popadają w trans podobny do upojenia alkoholem” (Ortega).
W płomieniach i dymie obrazy, hipnotyzująca gra języków, świateł i cieni, zjawy,
postacie! Oszałamiające widzenia.
Uniesienie. Tak w całej sztuce, niskiej i wysokiej, od jaskini do Pollocka, i
dalej, po wieki wieków... Cała kultura podlega tej samej zasadzie. W gruncie
rzeczy nie jest niczym innym. I tam, gdzie się samobiczują, i tam, gdzie
lubieżnie konsumują. I tam, gdzie rozpływają się w ciszy.
Śledźmy dalej przykłady.
Józek z Gazdów, co zazwyczaj włóczy nogami, strojny w kapelusz z „orlim” piórem,
jak widzę, już nie ten. Strój nastraja. Z piórkiem Józek rośnie, rozpościera
ramiona, oddycha całą piersią, „jakby mieścił w sobie wszystkie przestrzenie
świata”. Nie idzie, on leci. „Jaze leci”. Jak ptak. Co upatrzy, wszystko jego.
Jak w pieśni, którą zna: „co se widzis - syćko twoje”.
Muzyki lot jeszcze wyższy. Zostańmy przy góralach. Starzec, co przyszedł na
wesele pyta się Przerwę-Tetmajera „Panie! ... Co to jest za krew w człowieku?!
Jo, kiedy usłisem muzyke, to jaze rosnem! – I podnosi ręce w górę, jak stary
orzeł stare skrzydła”. W tym geście sięga nieśmiertelności - przecież zawsze
jednym z jej obrazów był człowiek tańczący i machający przy tym ramionami...
Tetmajer pisze z podziwem, że w tańcu „Podhalanin” się „zapamiętuje, unosi i
upaja”.
Magiczny charakter malarstwa jaskiniowego podkreślano od dawna. Zapytajmy, co
takiego przynosi ono członkom prehistorycznego plemienia na czym polega jego
magia? Zapomnijmy przy tym o albumowych reprodukcjach, zamieniających to
malarstwo w plakat (skąd „Panki” jakieś), zapomnijmy o tych preparatach -
produktach XX-wiecznej estetyki formy i techniki fotograficznej. Podobnie jak
ikona jest sobą tylko w mroku cerkwi, widziana przez zawiesinę dymu, skąpana
światłami płomyków świec trzymanych przez wiernych, światłami drżącymi tętnem
oddechów ich modlitw, tak też obrazy naskalne wyłaniają się z oddali mroku w
ruchliwym świetle ognisk czy żagwi. Zgromadzeni wokół ognisk, wyobraźmy to
sobie, uczestniczą w obrzędzie poprzedzającym polowanie - w przestrzeniach mroku
majaczą i rysują się im postacie, pojawiają i nikną jak duchy... Poruszają im
wyobraźnię, napełniają sobą... lwy śnieżne, jelenie...
Jak wiemy, my oświeceni, malunek nie wpłynie na zachowanie zwierzęcia. Ono nie
wyjdzie z gąszczu i nie wystawi się na strzał. Efekt magii „dotyczy wyłącznie
myśliwego” (Eliade). Obrzęd, „happening”, którego wehikułem są owe obrazy, w
istocie przynosi wewnętrzne skupienie na celu, koncentrację sił... Daje poczucie
mocy.
Jakkolwiek do tego się nie przyzna (mag nie wie, że jest magiem), jakże malarz
podobny jest do palacza haszyszu. Tu i tam magia. Schemat jej mechanizmu w
najbardziej konkretnej postaci ukazuje scena opisana przez Baudelaire’a: palacz
haszyszu przez długie godziny, z najwyższą uwagą, cały się temu poświęcając,
studiuje kółka błękitnawego dymu, który wypuszcza przed siebie. Czuje się do
tego powołany, oddaje się temu z poczuciem misji! W tym oddaniu spełnia się
komunia ja i świata. Jedno przenika drugie. Tym samym ruchem mag sam rośnie i
zapełnia świat wytworami swej duszy. Echa swych tęsknot za świat, i zaświat
nawet, bierze. Napełnia, karmi się nim, nadyma, rozpiera
i unosi. W ten sposób człowiek żyje iluzjami (ja i jego nie-ja są korelatami,
wzajem się dopełniają, po utożsamienie).
Pollocka wezmę na świadka. Oto w drewnianej stodole, na podłodze, rozłożył
olbrzymie płótno. „Maluje”. Jego własny „taniec” z puszką farby czy patykiem
kapiącym farbą, ciąg chlupnięć i prysków, siknięć, ciąg gestów, nadąża za
wyłaniającą się w nim rytmiką obrazu. Pollock, jak mówi, sam chce być „częścią
malowidła”, chce być „”w” malowidle”. Toteż nie przypadkowo swój obraz
pierwotnie zatytułowany „Number 31” – to pulsujące ciało wszechświata pełnego
mgławic, rozlewających się galaktyk – ponieważ tak był mu bliski, tak dalece się
z nim utożsamiał, iż czuł się z nim jednym, ostatecznie zatytułował „One”. Na
znak jedności, utożsamienia się z przestrzenią tego obrazu, jego
kosmosem-niebem, przestworem, jego otwartością. Sam Pollock ulatuje w przestwór.
W ten sposób, jak sądzę, spełnia się jego tęsknota, spełnia się jego sen. Sen,
który opowiedział J. Potter: „Jak gdyby jestem poza sobą samym ... Powoli
poruszam się ku krańcom, ale ani nie ku przepaści, ani nie w pustkę. To, co
odczuwam, to coraz więcej mnie, dalej i dalej”.
Na odwrociu nawet najbardziej bezinteresownej aktywności człowieka wydarza się
to, co w istocie nadaje jej sens, a do czego on się nie przyzna, nawet przed
samym sobą: to (próżna) konstrukcja własnego ja. Rozpiera i nadyma się człowiek,
unosi siłą autosugestii... Kim się (bezwiednie) wymyślił, za tego się ma.
Natomiast kto świadomie szuka uniesień, jak pragnie się doznań i przeżyć,
namiętności, kto chce być kimś, ten najpewniej oddala się od tego upragnionego
stanu (nawet twórca pojęcia bezinteresowności, sam Kant, wie o tym, gdy wychwala
ją jako warunek najsubtelniejszej rozkoszy).
Jakże budująca jest sztuka. Kultura cała, od tej „najwyższego lotu” po tę
„kontr-”, czy „sub-”. Bo przecież czy da się żyć bez wehikułów uniesień, ze
świadomością lub cieniem podejrzenia, że jest się nikim?
Nawet
„nakręceni” dyskotekową muzyką miłośnicy roller-coastera, snow-boardu, bungee
czy canyoningu, pędząc głową w dół, kroczem w niebo, wbrew pozorom wcale nie
szukają tylko rozrywki. Również oni instynktownie tęsknią za innym wymiarem
bytu. Pragną dotknąć drugiej strony życia, wyjść poza jego kołowacizny krąg.
Otarcia się o śmierć. Oby chociaż musnąć krawędzi Innego sen... Transcendencji
cień.
Próżna to
wielkość? Prawdy zdrada? Uniesienie, „którym każdy cieszy się w sercu, tuląc w
ramionach własną zgubę” (Hezjod, o utrapieniu - kobiecie, Pandorze)?
Kto sądzi, że
człowiek ma się inaczej niż to powyżej opisuję musiałby żyć tak, jakby był
istotą, której nie chodzi o jej własny byt. W sposób wolny od najmniejszego
śladu takich „humanistycznych” przeświadczeń jak to, iż sam miarą wszystkich
rzeczy jest. Jakby go nie było. W pustce, z dala od próżni uniesień. ■
(tekst w „publicystycznej” formie prezentuje teorię magii, którą wcześniej
naszkicowałem w Intencja i interpretacja, ASP, Kraków 2001. Słowo użyte
w tytule, „wszechopis” jest gestem w kierunku miejsca druku: pangrafia.) |