druk w: Rzeczy, Kraków 1999
janusz krupiński
„Słoneczko” – Sechstern
– mandala:
źródła kultur a pełnia człowieka
(przyczynek do teorii ornamentu oraz teorii tożsamości inspirowany amatorskim
odczytaniem C. G. Junga)
O d e r w a ć s i ę
o d s i e b i e
i wejść w siebie: słowem,
Aby być narodowym – być nad-narodowym!
I aby być c z ł o w i e c z y m,
właśnie że ku temu
Być n a d l u d z k i m...
dwoistym być a jednym – czemu?
[1]
C. K. Norwid, Rzecz o wolności
słowa
Ostatni numer „Rzeczy” otwiera graficzny motyw góralskiego „słoneczka”.
Jak się dowiaduję motyw ten wykreślił Andrzej Leraczyk. Dzieje się to
nieprzypadkowo, skoro obok, w swym tekście („Disco polo czy cepelia”) Leraczyk
wyraża przekonanie, że w aktualnej sytuacji kulturowej, gdy szukamy swej
„tożsamości”, pora pytać o „korzenie”.
Obok tekstu pojawił się motyw „słoneczka”. Stało się to zapewne w sposób jeszcze
bardziej konieczny niż o tym wiedział sam Leraczyk. Najpewniej bowiem
nieświadomie (i rzeczywiście tak było, nawet tego nie przypuszczał, już pytałem)
Leraczyk sięgnął po motyw, po symbol, który wyraża pragnienie pełni, jedności,
całkowitości. Umieścił symbol, który wyraża pragnienie skupienia wokół tego, co
źródłowe. Pragnienie skupienia.
Pragnienie właściwe komuś, kto w swej sytuacji, w swym położeniu odczuwa
rozproszenie, fragmentaryczność, rozerwanie...
Zanim pokażę, że tak to jest wcześniej poświęćmy uwagę stwierdzeniu Leraczyka:
„Źródłami [źródłem? – j.k.] naszej
kultury jest kultura naszych przodków, która w formie prawie nie zmienionej
zachowała się w tzw. kulturze ludowej”. Ustalenie to nie dociera do dna sprawy.
1. Pytanie o źródła
Sugestia, że źródłem naszej kultury jest kultura naszych przodków tylko odsuwa i
przesuwa odpowiedź. Z kolei pytać można: a co jest źródłem kultury naszych
przodków (w ten sposób można pytać w nieskończoność, nie zatrzymamy się przecież
na odpowiedzi: to kultura przodków naszych przodków). Wysunięte tu pytanie może
doprowadzić nas 2,5 - 4,5 miliona lat (!) wstecz do praczłowieka gatunku
australopithecus afarensis. Ktoś
wspomni tu chętniej „Adama i Ewę”, tzn. przywoła mitu początku. Ktoś inny wskaże
na ludzki genom (właśnie rozszyfrowywany do cna). Jeszcze inni źródło
człowieczeństwa upatrują w prawzorcach czy matrycach umysłu, ducha czy psychiki
(wśród tych ostatnich znajdzie się Jung, u niego weźmiemy lekcję).
Zauważmy, że cytowane stwierdzenie Leraczyka wydaje się cechować nadmiar
optymizmu i brak sceptycyzmu. Czy fakt, że coś było źródłem właśnie NASZEJ
kultury uświęca to źródło, czy fakt ten cokolwiek usprawiedliwia, a w
szczególności czy usprawiedliwia naszą kulturę? Daje jej rację istnienia? Cóż
dla i o wartości naszej kultury znaczy fakt, że jest NASZA, że wypływa z NASZYCH
źródeł?
Bywają źródła zatrute. Bywają źródła urojone. Najbardziej spragnieni widzą
fatamorgany, i tam się kierują, tym jeszcze żyją.
Zatrzymam się przy pytaniu o źródła kultury naszych przodków. Przykładem niechaj
będzie „słoneczko”. Pytanie to zaprowadzi nas do pewnej koncepcji źródeł
kultury.
Górale nazywają ten wzór „słoneczkiem”
lub „gwiazdeczką”. Najczęściej
rzeźbią go na swoich sprzętach. Ostatnio wzór ten zyskał popularność pojawiając
się na okładkach płyt i kaset zespołu „Trebunie-Tutki”. Ojciec zespołu,
Władysław Trebunia-Tutka (absolwent krakowskiej ASP) projektując okładki
kilkukrotnie wykorzystał i przetwarzał motyw góralskiego „słoneczka”, graficznie
je udosławniając (ilustracja).
► Dygresja: muzyka
Skoro mówimy o problemie tożsamości kulturowej zapewne najwyraźniejszym
przykładem aktualnej sytuacji jest muzyka. Jak wiadomo, „globalizacja” oznacza
najczęściej amerykanizację. „Regionalna” muzyka jest dobra, gdy trafi do
amerykańskiego ucha.
Odnotować można, że wspomniane podhalańskie „Tutki”, z Białego Dunajca,
szczególny sukces, w klasie „folk”, odniosły grając razem z muzykami
reggae z Jamajki. Górale i murzyni. W
tym miejscu przypomnę również, że Władysław
Trebunia jest absolwentem
krakowskiej ASP.
Przykład polskiej muzyki „poważnej” jest szczególnie intrygujący, gdy
mowa o „korzeniach” kulturowych.
Penderecki wypowiadał się w tej kwestii następująco: „Obecnie
muzyka ludowa stała się »cepelią«. Jeszcze Szymanowski mógł sięgać do źródeł tej
muzyki. Teraz podawana jest ewentualnie przez massmedia, i tak naprawdę to
bardzo szkoda, że przestała istnieć, W przyszłości zapanuje tylko „MacDonald”.
Przed tym trzeba się bronić, chociaż to chyba staje się beznadziejną walką”.
Muzyka Góreckiego zdaje się przeczyć pesymizmowi Pendereckiego. Podobnie
jak niegdyś Szymanowski, tak i dzisiaj Górecki
potrafi znaleźć inspirację w „góralszczyźnie”. Ma dla niej serce i ucho.
Zauważmy, że wypowiadając się w tej kwestii nie mówi o dublowaniu, cytowaniu czy
nawet o przetworzeniu tematów czy
melodii lecz o utrzymaniu specyficznego charakteru, klimatu góralszczyzny.
Górecki: „Siedzę głęboko
zakorzeniony w tradycji i tam szukam klucza do teraźniejszości. Klucza, który
ułatwi mi przekazanie tego, czym jestem teraz, co mnie otacza. ... moja
fascynacja to folklor, a szczególnie góralszczyzna. Nie tylko muzyka, ale i
architektura, obrzędy, stroje. Najwięcej oczywiście czerpię z muzyki, ale
ciekawi mnie wszystko. Zwłaszcza ten wyśmiany, skrytykowany i „wykpiony” region
Podhala. Jest to miłość od dwudziestu lat. Widzę co prawda koszmar
cywilizacyjny, który później przyszedł. ... Drugiej części [III
Symfonii] chciałem nadać charakter góralski, ale nie w sensie czystego
folkloru, lecz w sensie klimatu podhalańskiego. Bo w
Symfonii chodziło mi o wytworzenie
specyficznego klimatu”[2].
III Symfonia. Pieśni Żałosnych
(w nagraniu z Upshaw) stała się światowym bestsellerem (największa ilość płyt z
nagraniem współczesnej muzyki poważnej). Słowa drugiej części
Symfonii oparte są o tekst wyryty –
przez młodą góralkę – na ścianie celi w zakopiańskiej katowni gestapo.
Czytelniku drogi, mam nadzieję, że w tle nie słuchasz, przynajmniej właśnie
teraz, tej młócki dźwiękowej, jakiej nasze mózgi poddają dzisiaj stacje radiowe.
Nieomal wszystkie, nieomal 24 godziny na dobę. Nawet tempo i rytm tak zwanych
„Wiadomości” utrzymane są w tym samym (bez)duchu. To młócka bodźców – dzisiaj
wspomaganych pulsacją świateł i obrazków videoclipu – sprowadzają odbiór do
poziomu odruchów. W. Lutosławski nazywa to „szarańczą
muzyczną”.
Pozorowane skowyty, zmyślone jęki, teatralne szepty. Słowem: te pseudotragedie
udają głębie. Wirtualne orgazmy i spazmy. Konwulsje. Drgawki. To bierze i
trzyma. Jak bierze, a potem trzyma? Wpierw wbija żądło, swym jadem, słodkim jak
miód, podrażnia, hipersensualizuje, a potem drapie, i drapie, łechce, i drapie.
Rozpala i koi zarazem. Dygoczące rozgorączkowanie. Wiesz, że żyjesz. I chcesz
jeszcze więcej. Gaz do dechy. To bierze i trzyma. W histerycznym, zniewalającym
transie. Nie można się oderwać. Ta muzyka zniewala i rozrywa. W ten sposób leczy
histerię, którą sama zarazem roznieca. W ten sposób staje się dozgonnie
potrzebna i konieczna. Rozrywa tych, którzy w gruncie rzeczy nie mogą pozostać z
sobą, przy sobie, w skupieniu. To nazywa się rozrywką. Stąd potrzeba rozrywki.
(Pascal: „odejmijcie im rozrywkę, ujrzycie, iż będą usychać z nudów; czują
wówczas swoją nicość nie znając jej”).
Muzyka stała się przemysłem (industrializacja zagarnia swym objęciem także
teatr, w Ameryce również teatr jest już gałęzią
industry).
Przemysł muzyczny „morduje Mozarta” (A.
de Saint-Exupéry) w każdym swym
użytkowniku. Tak, w „użytkowniku”! Bowiem przemysł muzyczny opiera się na tym
działaniu muzyki, które słuchacza zamienia w użytkownika (ten używa sobie
dostarczone przez przemysł produkty-stymulatory).
Przemysł muzyczny skazuje na niebyt Mozarta, w każdym człowieku. Znaczy to, co
najmniej tyle, że „młócka” nazywana dziś muzyką czyni głuchym na muzykę –
Mozarta na przykład. Nie twierdzę przez to, że dzisiaj się dzieł Mozarta się nie
wykonuje, że nikt się dzisiaj Mozartem nie podnieca. Rzecz w tym, czy ucho
współczesnego człowieka, czy wrażliwość właściwa współczesnej mentalności, w
ogóle otwiera się na to, co jest istotą tej muzyki. Przemysł potrafi spieniężyć
nawet Mozarta. Mentalność utylitarna (właściwa duchowi przemysłu, duchowi
przemyślności) wpada w podziw na wiadomość, że muzyka Mozarta uspokaja kobiety w
ciąży i podnosi mleczność krów (proszę, przybyło Mozartowi... użytkowników). W
tym potoku uwag na pewno mogłoby braknąć uwagi Y. Menuhina: „Orkiestry
amerykańskie nie mogły, nie umiały grać Mozarta”. I tej uwagi, że miejsca
publiczne można „oczyścić” z tak zwanego „marginesu społecznego” puszczając
muzykę poważną. Margines ten najwyraźniej jest
większością, stacje radiowe dobrze się pilnują, by nie stracić odbiorców.
„Szarańcza” wnika wszędzie.
Młócka wyparła słowo. Odebrała mowę. Nie ma miejsca na myślenie, na rozmowę.
Komu jeszcze tego brak? ◄
2. „Słoneczko”
Dla ceprów „słoneczko” najpewniej jest tylko znakiem góralszczyzny (podobnie jak
parzenica). Synonimem folkloru. Dla oświeconych jest zapewne tylko wzorkiem,
tylko ornamentem. Być może docenią jej geometrię? Dla „cywilizowanego”
funkcjonalisty obecność tego motywu na powierzchni przedmiotu użytkowego warta
jest tyle, co tatuaż na skórze (na tym przykładzie A. Loos wydaje ocenę
ornamentu: to dziki, prymitywny i
barbarzyński element kultury).
Powtórzę, „słoneczko” kojarzone jest w Polsce z Podhalem, zapewne w
sposób równie spontaniczny jak parzenice czy oscypki. Czyż nie?
Toteż niejednego Polaka zaboleć może, wiadomość, że nasze „słoneczko” nie różni
niczym od niemieckiej
Sechstern, czyli „sześciogwiazdy” („gwiazdy sześcioramiennej”). Co
więcej, że „gwiazdeczka” najpewniej zapożyczona została przez górali
podhalańskich właśnie z kultury niemieckiej.
[3]
Historycy niemieckiej sztuki ludowej pośród jej artystycznych „praform”
na pierwszym miejscu odnotowują właśnie „wzór sześciogwiazdy”[4].
Wśród najstarszych zachowanych obiektów kultury niemieckiej, na których ten wzór
się pojawia się znajdziemy ceramiczny relikwiarz przedkaroliński (!, brak
bliższego datowania, tylko to określenie:
vorkarolingisch, co najmniej początek ósmego wieku po Chrystusie?),
znajdziemy tam szesnastowieczne, drewniane skrzynie, osiemnastowieczne,
drewniane łyżniki, pojemniki na sól, itp.
A jednak „słoneczko” nie jest niemieckie. Jest ogólnoludzkie. W mym przekonaniu,
a jak sądzę nie trzeba nawet tego specjalnie dowodzić, jest jednym z wariantów
„mandali”. Mówiąc „mandala” mam na myśli sens psychiczny, duchowy, jaki z tym
określeniem wiąże C. G. Jung: jest ona motywem archetypowym.
Pojęcie archetypu – nieświadomego prawzorca wspólnego wszystkim ludziom –
pozwala wyjaśnić fakt występowania podobnych form w wielu kulturach i epokach
bez uciekania się do hipotezy o zapożyczeniach.
► Procesja: dwa cytaty
Warstwa wykształcona, kwiat naszej współczesnej cywilizacji, oderwała się od
swych korzeni i bliska jest utracenia wszelkich związków z ziemią.
[...]
Człowiek wykształcony próbuje się
wyprzeć tkwiącego w nim niższego człowieka, nie zdając sobie sprawy, że w
rezultacie zmusza go do przyjęcia postawy buntowniczej...
...indywidualna świadomość opiera się na bezgranicznej
psyche nieświadomej i
[...]
jest w nią wrośnięta
[...]
Jeśli zaś pójdziemy dalej i weźmiemy pod
uwagę fakt, że człowiek jest także tym, czego ani on sam o sobie nie wie, ani
czego nie wiedzą o nim inni [...]
wówczas problem tożsamości stanie się
jeszcze bardziej skomplikowany[5].
◄
3. Mandala
„Mandala” to słowo sanskryckie, oznacza „koło”. Hindusi odnoszą je od
dawna do kół rysowanych w rytuałach religijnych. Rytualne mandale, rysowane, a
także malowane, rzeźbione czy tańczone odpowiadają pewnym kanonom, utrzymane są
w pewnym stylu. Obok nich Jung wyróżnia mandale „indywidualne”, na przykład
spontanicznie pojawiające się w kogoś snach, i podkreśla, że ich różnorodność
nie da się sprowadzić do jakiejś ograniczonej liczby szczególnych motywów, czy
„aluzji symbolicznych”.
W swym opisie, jak sądzę, typowych, a nie jednostkowych form mandali, Jung
wskazuje, że „bardzo często [mandale] zawierają czwórcę albo wielokrotność
czwórki w postaci krzyża, gwiazdy, ośmiokąta, kwadratu itd. W alchemii spotykamy
ten motyw w formie quadratura circuli
[ukwadratowienia koła]”[6].
Mandale wyrażają „całkowitość wewnętrznego i zewnętrznego doświadczania świata
przez człowieka”, „zasadniczy punkt odniesienia”, „porządek i pełnię”[7].
Nie wyrażają jednak osiągniętej jedności, lecz raczej jej ideał, jej pragnienie.
Jej przeczucie. Mandale pojawiają się w sytuacji pomieszania, dezorientacji
(tzn. braku ukierunkowania), rozbicia, rozproszenia. W sytuacji utraty punktu
odniesienia... Mandale
„objawiają się w takiej chwili jako kompensująca zasada ładu, przedstawiająca
zjednoczenie zwalczających się przeciwieństw”[8].
Ich pojawienie jest „zwiastunem nadchodzącej integracji”[9].
Mandale otwierają drogę ku jedności, scaleniu czy skupieniu, są ozdrowieńcze, o
ile pojawiają się spontanicznie, a nie w sztuczny, wykalkulowany,
zracjonalizowany sposób. Mandale pojawiają się sposób autentyczny w
snach bądź w „aktywnej imaginacji”. Jung: „Sztuczne powtarzanie albo umyślne
naśladowanie tych obrazów nic nam nie da”, mają one „wprowadzić porządek,
chociaż nie jest to nigdy celowym zamierzeniem samego pacjenta”[10].
► Agresja: inżynierska koncepcja designu
Powyższe twierdzenie Junga zbiega się z tezą przywołaną przez Krzysztofa
Radoszka, (w drugim numerze „Rzeczy”), tezą
Chagalla, iż
„Nie wolno malować symbolami. Jeżeli dzieło sztuki jest absolutnie autentyczne,
samoistnie zawiera w sobie to, co symboliczne”.
Designer, który dorabia głębię swym projektom przez zastosowanie wiedzy
zaczerpniętej z tej czy innej encyklopedii, albo „podczyta” sobie „stosowną”
literaturę, chociażby Junga. Designer taki mnoży pozory. Radoszek, przez
analogię do tezy Chagalla, formułuje doniosły domysł:
„nie wolno w projektowaniu posługiwać się ideą człowieka (...) trzeba
autentycznie być ludzkim”.
Rozumiem to następująco: humanistyczny design, nie polega na uwzględnieniu
„czynnika ludzkiego”, nie polega na stosowaniu tej czy innej wiedzy – chociażby
była nią jakaś nauka o człowieku.
Dlaczego?
Po pierwsze, to, co ludzkie nie jest tylko czynnikiem, który design
humanistyczny uwzględnia wypełniając swe właściwe zadanie. Przeciwnie, to, co
ludzkie, człowiecze, należy do istoty, do rdzenia tego, co projektowane w
designie humanistycznym. Nie jest czymś, co tylko się uwzględnia, czymś, co
również, między innymi bierze się pod uwagę, o czym się zbiera informacje,
dowiaduje. To, co ludzkie, „czynnik humanistyczny”, nie jest jednym z wielu
czynników (obok takich jak czynniki ekonomiczne czy technologiczne), ze względu
na które określa się treść projektu, lecz przeciwnie, sam należy do właściwej
treści projektu (ostatecznie: tego, co zaprojektowane). Co więcej, czynnik ten
zanim stanie się treścią projektu wcześniej określa postawę samego projektanta,
składa się na nią, i tylko w ten sposób czyni (ostatecznie czyni poprzez tzw.
użytkowników).
Po drugie, to inżynieria polega na
stosowaniu wiedzy, a tylko wiedza właściwa naukom przyrodniczym
(niem. Naturwissenschaften, ang.
sciences) – ponieważ pozwala na
prognozowanie i wyjaśnianie – może
być stosowaną, a jej teorie mogą stać się metodami projektowania, inżynierskiego
właśnie. Swój przedmiot nauki przyrodnicze poddają eksperymentom. Wypracowane
wówczas narzędzia i sposoby postępowania mogą być przenoszone na inną skalę,
odpowiednio do tej skali modyfikowane itp. To inżynieria. Technologia. Przemysł.
Przedmiot nauk humanistycznych
(niem. Geisteswissenschaften, ang.
humanities) nie poddaje się
eksperymentom, a kto na nim próbuje eksperymentować ten się z nim mija lub go
gwałci. Toteż nauki humanistyczne, właśnie
ze względu na charakter tego, czym się zajmują, są technicznie zupełnie
nieprzydatne. Nie służą wyjaśnianiu czy prognozowaniu. Jak się sądzi pozwalają
na rozumienie (ale trzeba przy tym
pamiętać, że wszelkie rozumienie jest interpretacją).
Dodam wreszcie, w tym krótkim repetytorium z filozofii nauki, że nie można
postawić znaku równości pomiędzy naukami
o człowieku a naukami
humanistycznymi. Żadna nauka o człowieku nie jest humanistyczną dla samego tego
powodu, że zajmuje się człowiekiem – jest nią o tyle, o ile zajmuje się
człowiekiem jako człowiekiem, gdy dotyka jego człowieczeństwa.
Na przykładzie bliskiej nam nauki o człowieku, ergonomii, przećwiczmy co to
znaczy. Otóż jeśli ergonomia jest, a jest, nauką opartą o metody przyrodoznawcze
(wypracowane przez wzorcowe nauki przyrodoznawcze takie jak fizyka, chemia czy
biologia), jeśli jest nauką w tym mocnym znaczeniu jaki ma angielskie słowo
„science”, to jakkolwiek może być podstawą projektowania inżynierskiego, to nie
może być podstawą projektowania humanistycznego (i rzeczywiście, Anglosasi o
ergonomii mówią bez ogródek i bez mistyfikacji określając ją jako
human engineering). Jeśli zaś
ergonomia stałaby się nauką humanistyczną, to nie mogłaby spełnić tej roli, jaką
dziś obiecuje, to znaczy jej ustalenia nie byłyby przekładalne na
ekspertyzy,
metody projektowania i
projekty.
Właściwe dokonanie designu nie ma wystarczających podstaw w nauce i nie
polega na zastosowaniu wiedzy naukowej. Ma inne źródła. Dlatego design wymaga
sztuki, sztuki projektowania Dlatego wysuwam pojęcie sztuk projektowych. Design
jest rodziną sztuk projektowych.
Kolejna parafraza tezy Chagalla brzmieć może:
Nie wolno projektować ideami. Jeżeli projekt jest autentyczny, samoistnie
zawiera w sobie idee.
Oznacza to: nie dzięki spoglądaniu na idee, nie dzięki zapoznawaniu się z ideami
czy po sięgnięciu po nie, posługując się nimi, ale mając je w sobie, czy za
sobą, wrośnięte we własny „kręgosłup”, we wrażliwość oka i ręki, żyjąc nimi,
można być autentycznym projektantem.
Idee to nie informacje.
Informacje
można zbierać, przesyłać, wykorzystywać. Wystarczy się z nimi zapoznać.
Podlegają obróbce, która w gruncie rzeczy jest bezosobowa (nie angażuje osoby,
nie dotyka osobowości), zresztą dlatego właśnie „obróbka” ta daje się opanować
naukowo i może być przeprowadzona przez maszyny („komputery”, „roboty”,
„automaty”).
Informacje zmieniają coś w naszym życiu, w przebiegu realizacji naszego projektu
życia, nie zmieniają jednak tego projektu, czyli nie zmieniają nas samych
(porównaj z myślą Ortegi, iż człowiek jest swym programem życiowym).
Informacje są komunikowalne. Pojęciu informacji odpowiada pojęcie
komunikacji, np. wizualnej.
Idee
natomiast, jeśli w ogóle uda nam się wprowadzić chociażby ich cień w widnokrąg
naszego namysłu, wymagają wysiłku rozumienia. Rozumienie ma charakter osobowy,
to znaczy angażuje osobę: nikt za mnie nie zrozumie, kto zaś zrozumiał ten nie
jest już tym, kim był. (Ściśle rzecz biorąc rozumienie jest procesem, który
nigdy nie kończy się ostatecznym zrozumieniem, to ciąg prób zrozumienia –
historie idei to ciągi prób zrozumienia.)
Idee nie są czymś, czego można się nauczyć, o czym można się dowiedzieć, czymś,
co można trzymać pod ręką (w podręczniku, jak w skrzynce narzędziowej) i po co,
w razie potrzeby, można sięgnąć, by po użyciu odłożyć. Albo jest się nimi, albo
są czczą ideologią.
Idee nie są czymś, co można nabyć w sklepie, księgarni bądź w muzeum, czy zdobyć
wraz z ukończeniem jakiegoś kursu.
To życie sztuką i ze sztuką, życie literaturą, poezją, życie z literaturą i z
poezją, na przykład z nimi, jest procesem, w którym bezwiednie idee w nas
ożywają, my w nich z nimi wzrastamy ku pełni, ku całkowitości. Na przykład życie
(z) sztuką (nie mylić go ze znawstwem sztuki) jest procesem, w którym idee, a
mówiąc językiem Junga: archetypy, budzą się i ożywają w kimś, stają się rdzenną,
żywą cząstką jego postawy. Siłę twórczą idee posiadają bowiem nie jako elementy
kogoś wiedzy, lecz dzięki wkształceniu się (tak: „wkształceniu się”) w kogoś
osobowość, w jego wrażliwość i uczuciowość.
Wykształcenia
nie wolno jednak mylić z przygotowaniem zawodowym. Niestety wyobrażenia wpisane
w inżynierską koncepcję wzornictwa, wzornictwa przemysłowego, do tego poziomu
ściągają program kształcenia w tym zakresie (groźba ta jest niestety wciąż
realną również w stosunku do naszego wydziału, Wydziału Form Przemysłowych ASP w
Krakowie).
Jakże jednak trudno wyzwolić się z oświeceniowego przesądu, że dzięki
metodycznie zdyscyplinowanemu wykorzystaniu wiedzy naukowej („rozumu”) ludzkość
mogłaby zapewnić sobie dobro, zdrowie czy szczęście, a chociażby uchronić się
przed błędem, chorobą i złem. Nawet jeśli pojmiemy, że ani rozum ani nauka nie
mają kompetencji do określenia jakiegokolwiek celu, jakiejkolwiek powinności, że
są „poza dobrem i złem”. Że ekspert może się wypowiadać tylko w kwestii środków.
Wróćmy do powyżej cytowanego przekonania Radoszka. Nie chodzi w nim o „bycie
ludzkim” w potocznym tego słowa znaczeniu. Chodzi o bycie człowiekiem w pełni, o
bycie pełnym, „całkowitym człowiekiem”
(piszę w cudzysłowie, gdyż to określenie stosował na przykład Mickiewicz,
ostatnio podejmował je za nim Grotowski).
Tekst Radoszka, jak sądzę, jest wymierzony przeciwko pozorom człowieczeństwa, i
przeciwko pozorowaniu głębi. Implicite
tekst ten wyraża ideał wykształcenia i samokształcenia się designerów. Ten
humanistyczny ideał stawia wysokie wymagania nie tylko wobec nauczycieli i
studentów. Kształcenie-kształtowanie się człowieka nigdy się nie kończy, dyplom
jest tylko punktem w tym otwartym procesie. W gruncie rzeczy, aby pojąć ten
proces trzeba przyjąć ponadjednostkową perspektywę. Dzięki przechowywaniu,
przekazowi i podejmowaniu przebiega on pokolenia. ◄
4. Praźródło. Archetyp archetypów
Mandale „ukwadratowionego koła” mają formę „koła w kwadracie lub odwrotnie”
(przykładem „słoneczko” Leraczyka). Archetyp czynny w tych mandalach Jung nazywa
„archetypem całości”[11].
Mandale te stanowią jeden z ważniejszych motywów archetypowych (człowiekowi
Zachodu współcześnie wzór ten często się pojawia w snach, Wschód zna go np. w
swoich jantrach, jako narzędzie
medytacji). Motyw ten niesie z sobą przeczucie źródła, „centrum osobowości,
pewnego punktu centralnego w psychice, do którego wszystko się odnosi, poprzez
który wszystko się układa i który sam jest źródłem energii. Energia punktu
centralnego przejawia się w nieodpartym przymusie i potrzebie, by stać się
tym, czym się jest (...)”[12].
Centrum
tego Jung nie utożsamia z ludzkim ja, ze świadomym
ego. Charakteryzuje ten punkt nie
wprost lecz przez wskazanie jego bezpośredniego otoczenia, najbliższego mu
kręgu. A mianowicie wszystko, co tu należy Jung określa jako „jaźń”. Ma przez to
na myśli: „połączone w pary przeciwieństwa, tworzące pełną osobowość”, pełnię,
która „składa się przede wszystkim ze świadomości, potem nieświadomości
osobowej, a w końcu z nieograniczenie wielkiego obszaru nieświadomości
zbiorowej”[13].
Czytelnikom Junga najwięcej kłopotu sprawia właśnie pojęcie, „nieświadomości
zbiorowej”. To kluczowe pojęcie teorii Junga. Czy wskazuje ono po prostu na
coś, co jest wspólnym fragmentem nieświadomości wszystkich ludzi, czy raczej na
odrębną sferę poza- lub ponadindywidualną – tego tu nie będę rozstrzygał. Jedno
pozostaje dla nas ważne: Nieświadomość zbiorowa jest zasobem czy złożem
archetypów. Aby z kolei wyjaśnić pojęcie
archetypu zadowolę się następującym uproszczeniem: Jung „psychologizuje”
platońską koncepcję idei
(prawzorców, archetypicznych form), Jung „psychologizuje” kantowską koncepcję
form apriorycznych (czynników
poprzedzających wszelkie doświadczenie czy dokonanie, umożliwiających je, i
decydujących o postaci tego, co doświadczymy czy dokonamy – o tym, jakim się nam
ono ukaże w doświadczeniu czy w dokonaniu). Archetypy to prawzorce, praobrazy
naszej duchowości. W pewnym sensie stanowią naturę człowieka. Jednak jako wzorce
nie tyle są czymś, czym jednostka po prostu jest, czymś danym jej wraz z faktem
istnienia, jako wzorce są raczej zadaniem jednostki („nie dane lecz zadane”).
Mianowicie zadanie życia jest zadaniem ich ucieleśnienia, życia zgodnie z nimi.
Natomiast życie czymś, co tym prawzorcom, praobrazom nie odpowiada, życie
obrazami, które nie mają w nich oparcia czy źródła, życie wbrew tym praobrazom,
życie własnymi fantazmatami, jest życiem wbrew temu, czym się w istocie jest. Na
tym polega utrata tożsamości, rozdarcie, rozszarpanie człowieka. Wtedy przepaść
dzieli nas od nas samych.
Ten proces rozbija człowieka. Nie mam podstaw, aby twierdzić, że
współczesny design, na poziomie realizacji projektów, faktycznie uczestniczy w
tym procesie. Takie twierdzenie wymagałoby badań empirycznych. Stwierdzić tylko
mogę, że w stronę aktywnego udziału w tym procesie rozbicia człowieka popychają
designera dominujące współcześnie wyobrażenia i teorie na temat zadań designu. W
tą stronę popycha designer własna (samo)świadomość zawodowa ukształtowana przez
takie teorie. Zgodnie z nimi czegoż innego będzie pragnął designer bardziej jak
własnych, nowych koncepcji, nowych
pomysłów (i tym stały się dlań
„idee”, i to ma na myśli, gdy mówi o ideach). Z perspektywy tych teorii w
najwyższej cenie są produkty niczym nie skrępowanej fantazji, konstrukty wolnego
intelektu – to znaczy takiego, którego nic nie uprzedza, nic nie poprzedza, w
stosunku, do którego nic nie jest wcześniejsze czy pierwotniejsze, słowem,
chodzi o intelekt wolny od przeszłości. Urwany z wszelkiej więzi. Bez korzeni,
bez źródeł. Bez odniesienia, bez centrum. Przynajmniej teoretycznie. Natomiast
praktycznie, ponieważ nikt nie może się obejść, bez centrum, bez źródła,
najpewniej jego rolę przejmują fatamorgany.
W ten sposób designer przygotowuje
rozbicie człowieka. Brnie w pozór,
nieautentyczność i fałsz. Prawda jest bowiem rzeczywistością, i polega na
zgodności z archetypem. Fałsz jest nierzeczywistością (widzieć ile
nierzeczywistości jest w naszych projektach!).
Oderwanie się od źródeł, od korzeni oznaczałoby więc u Junga stłumienie czy
zablokowanie tej strony naszej jaźni, którą nazywa on nieświadomością zbiorową.
Stan taki wydaje się nieuniknionym w kulturze, która jednostronnie przecenia,
absolutyzuje świadomość (a więc, w kulturze, której ideałem jest poddanie biegu
wszystkich rzeczy organizującej kontroli rozumu, w kulturze, która chce wyplenić
wszystko, co nie nadaje się do zorganizowania, w kulturze, która domaga się, by
wszystko działo się by design, tzn. z
zamiarem, z intencją, w sposób zaprojektowany). Nieświadomość się zbuntuje i
zderzy z świadomością.
Dlatego tam, gdzie dominuje wykształcenie
przyrodoznawczo-techniczne należy
spodziewać się „regresu kultury duchowej, a tym samym ... rozszczepienia
psychicznego”. Jung dodaje: „Sama higiena i dobrobyt bynajmniej nie zapewnią
człowiekowi zdrowia: gdyby tak było, najbogatsi i najbardziej oświeceni ludzie
byliby samymi okazami zdrowia. Cóż, jeśli chodzi o schorzenia nerwicowe, jest
wręcz na odwrót. Wykorzenienie i odcięcie się od tradycji neurotyzuje masy,
przysposabia je do zbiorowej histerii, która wymaga terapii zbiorowej
polegającej na zniewoleniu...”[14].
Mandala „ukwadratowionego koła” wyraża więc autentyczne położenie i
ukierunkowanie człowieka – życie w odniesieniu do nieświadomego centrum. Jej
archetyp urasta do roli archetypu archetypów. Zapewne dlatego Jung samodzielnie
wykuwa motyw tej mandali w kamieniu: „na pamiątkę swych siedemdziesiątych
piątych urodzin ... w dowód wdzięcznośći”[15].
Ten sam archetyp aktualizować może się w różnych kulturach i epokach (na
właściwe im sposoby, w wielu wariantach). I tylko w zaktualizowanej postaci[16],
odpowiadającej nowej sytuacji i danym „warunkom miejsca” (jak powiedziałby
Norwid) może być „źródłem energii”. Dokonanie twórcze polega na takiej
aktualizacji.
Pojęcie archetypu wskazuje na źródło potencjalnie wspólne wszystkim ludziom
(jakkolwiek wcale nie musi to znaczyć, że z niego czerpią, a więc nie musi to
znaczyć, że źródło to jest faktycznie wspólne kulturom i epokom, przeciwnie
każda z nich może żyć swymi pomysłami, własnymi fantazmatami).
Pojęcie archetypu wskazuje na zasób, z którego głębi bije źródło autentyczności,
prawdy.
Czy wszystko to nie brzmi zbyt pięknie?
Sceptycyzm każe wątpić. Czy prawda nie została tu pomylona ze szczerością? Co
„usprawiedliwia” ten ukryty zasób, czy nie jest on tylko czymś przypadkowym (jak
nasza psychika)? Pytania takie mierzą w samo Centrum.
A to brzmi jeszcze piękniej.
Co podpowiada Wasz sceptycyzm?
■
(Wieczysta, 26.03.1999)
Przypisy:
[1]
Cyprian Kamil Norwid, Pisma
Wybrane,
t. II,
wybrał i objaśnił Juliusz W. Gomulicki, PIW, Warszawa 1980, s.
343. Tamże również czytamy:
„Lecz w ł a s n a – m e t o
d a /
Bez ogólnej, Człowieczej... chciałbym wiedzieć, co? Da”.
Czytelniku, skończywszy ten cały szkic wróć do motta. Słowa
Norwida nabierają nowego znaczenia po lekcji z Junga. Jakkolwiek być
może zawsze je miały, tylko było dla nas ukryte.
[2]
H. M. Górecki, Powiem Państwu
szczerze..., w: „ViVO”, nr 1 (11) 1994, s. 44, 45, 48. Cytowana
powyżej wypowiedź K. Pendereckiego pochodzi z tego samego numeru ViVO
(„Inspiracja - kompozycja – cytat”. Z Krzysztofem Pendereckim rozmawia
J. Mroczek i M. Wilczek”, s. 24).
[3]
Stanisław Witkiewicz, twórca „stylu zakopiańskiego”, w swych
rozważaniach sporo miejsca poświęcił niemieckim „korzeniom” wielu
obiektów kultury górali podhalańskich, nie sprawdzę jednak w tym
momencie czy uwzględnił w swych wyliczeniach również motyw
„gwiazdeczki”.
[4]
Korzystam tu tylko z dzieła, które akurat mam na półce: Hans Karlinger,
Deutsche Volkskunst, Im
Propyläen Verlag, Berlin, 1938 (interesujące nas przykłady omawiane i
reprodukowane są na stronach 18 i n., 129 i n, dzieło to uwzględnia
wszystkie niemieckojęzyczne kraje i obszary).
[5]
Carl Gustav Jung, Psychologia a
religia, przeł. Jerzy Prokopiuk, opracował Robert Reszke,
Wydawnictwo KR – Wydawnictwo WROTA, Warszawa 1995 s. 102, 106. Ziemia
(ciemna, mroczna, w przeciwieństwie do świetlistego nieba) jest m.in.
symbolem nieświadomości.
[6]
Carl Gustav Jung, Mandala.
Symbolika człowieka doskonałego, przeł. Magnus Starski, Brama,
Poznań 1993, s. 1. W sprawie kłopotów z odróżnieniem tego, co
(arche)typowe od tego, co jednostkowe warto pamiętać uwagę Junga, że
„procesy psychiczne są tak mocno oparte na archetypie i tak są z nim
splecione, że w każdym wypadku trzeba poważniejszego wysiłku
krytycznego, by z pewnością odróżnić jednostkowe od typowego” (C. G.
Jung, Psychologia a religia,
s. 114).
[7]
Mandala,
wyd. cyt., s. 3, s. 86.
[8]
Carl Gustaw Jung, Aion.
Przyczynki do symboliki Jaźni, przeł. Robert Reszke, oprac. Leszek
Kolankiewicz, WROTA, Warszawa 1997, s. 223.
[9]
Carl Gustaw Jung, Psychologia
przeniesienia, przeł.
Robert Reszke, Sen, Warszawa, 1993, s. 51.
[11]
C. G. Jung, Mandala, s. 2.
Samo pojęcie archetypu Jung próbuje przybliżyć w możliwie przystępny
sposób przy pomocy metafory
sieci krystalicznej. Punkty i osie sieci krystalicznej nie są czymś
realnym, jakkolwiek każdy realny kryształ danego rodzaju formuje się
wokół tych punktów i osi jednej i niezmiennej idealnej struktury, jaką
jest ta sieć. Konkretny kryształ przyjmuje przy tym lokalny koloryt, ma
te czy inne „skazy”, stanowi jeden z nieskończonej liczby wariantów
jednej i tej samej siatki (zobacz: Carl Gustav Jung,
O istocie psychiczności,
wybrał, przełożył i opracował Robert Reszke, WROTA, Warszawa 1996, s.
103-104; także Jung, „O koncepcji archetypu”, w: „Psychologiczne aspekty
archetypu matki”, w: O naturze
kobiety, wybrał i przełożył Magnus Starski, BRAMA, Poznań 1992, s.
9).
[14]
C. G. Jung, Aion, s.208
(przypominam: nie tylko „kij” jest formą zniewolenia, również
„marchewka”, przemoc jest być może nawet bardziej skuteczna, gdy gra na
przyjemności niż na bólu).
[15]
Fotografie „kamienia” Junga reprodukowane są m.in. w
O istocie psychiczności oraz
w Wspomnienia, sny, myśli,
przeł. Robert Reszke i Leszek Kolankiewicz, WROTA, Warszawa 1997 (tamże
wspomnienia i uwagi Junga na temat „kamienia”, s. 197 nn., wynika z
nich, że powstał on wskutek zbiegu okoliczność, błędnie dostarczono
Jungowi kamień sześcienny, później w strukturze kamienia Jung zauważył
krąg w rodzaju oka itd.; ukończywszy dzieło Jung wciąż pyta samego
siebie” „co to znaczy, że w ogóle coś podobnego się robi”).
[16]
Z pamięcią, że archetypy Jung nazywał również „praobrazami” czytajmy:
„Wieczna prawda posługuje się ludzkim językiem – ten zmienia się wraz z
duchem czasu. Praobrazy zdolne są do przemian bez końca – zawsze
pozostają sobą, choć tylko w nowej postaci mogą być na nowo zrozumiane”
(C. G. Jung, Psychologia
przeniesienia, s. 46). ■
|