(druk w: Wiadomości ASP w Krakowie, nr 14, Luty 2000)
janusz krupiński
Niemoc mistrza.
Szkic polemiczny w sprawie relacji mistrz-uczeń
W szkicu „Mistrz umarł?” podjąłem pytanie o aktualność pojęcia mistrza
[1]. Kreśląc odpowiedź unikałem pokusy
aktualizacji tego ideału osobowego. Za konformizm mam każdą próbę
przeformułowania czy przedefiniowania starych pojęć i ideałów celem dostosowania
ich do nowych czasów
[2]. Przykrojenie postaci Mistrza do
ducha naszych czasów skończyłoby najpewniej w kręgu idoli, pełnych charyzmy,
medialnych postaci, herosów sukcesu... Na Fifth Avenue, Sunset Boulevard czy w
Hollywood zwanych contemporary icons („współczesnymi ikonami” – jak
przystało epoce obrazków).
Z żalem muszę stwierdzić, że w tekście mego „oponenta”, Stanisława Tabisza,
wiednie czy bezwiednie, dał się zaznaczyć ten duch. Nie obyło się bez pieniędzy
(„lepiej jest mieć pieniądze”
[3]), charyzmy (mistrz, to „ktoś
obdarzony charyzmą”
[4]), marginalizacji znaczenia słowa
(ach te, „intelektualne ekwilibrystyki” i „gry słowne”
[5]) i jubilerskiego kultu tego, co
lśniące.
Co nas łączy
Pisze Stanisław Tabisz: „Nasze skromne rozważania...”.
Wielką wagę przywiązuję do słowa „nasze”. Odtąd myślimy już wespół, z pamięcią o
swych zdaniach. Wespół, w przekonaniu, że dzielimy troskę o wspólne dobro. Spór
jest formą troski. W sporze, krytyce nie chodzi nam przecież wzajem o siebie.
Nie siebie, lecz właściwego sposobu zapytywania, odpowiedzi, prawdy... szukamy.
W najbardziej zasadniczej kwestii zgadzamy się: zależy nam obu na
obecności mistrza, na żywotności ideału mistrza. Jeśli Tabisz odniósł wrażenie,
że raz na zawsze chciałbym wystawić świadectwo zgonu temu ideałowi (i w tej
kwestii uważa się za polemistę i oponenta), to tylko moja wina – piszę zbyt
skrótowo i zbyt aluzyjnie (szkicuję raczej sytuację problemową, a czytelnikowi
pozostawiam namysł, i odpowiedź na pytanie, jakie położenie i stanowisko w tej
sytuacji sam zajmuje).
Co najmniej dwa punkty z mej listy Tabisz rozwija i dalece uszczegóławia.
Po pierwsze me stwierdzenie, że „mentalność egalitarystyczna” nie zna ideału
mistrza. Po drugie, i przede wszystkim, to twierdzenie, że prawdziwy uczeń rodzi
się z chwilą, gdy przerasta mistrza. Sam zostaje mistrzem.
Wtrącę, że spotkałem się ostatnio z poglądem, iż wszyscy mistrzowie są
sobie równi, że wśród mistrzów nie ma już hierarchii. Przystając na taki pogląd
musiałbym uwierzyć, że w drodze do prawdy istnieją tylko dwa stopnie: jest się w
drodze, albo jest się u celu. To pogląd pogodny i świętokradczy, sugeruje, iż
mistrzowie są istotami boskimi, że zamieszkują już ostateczne niebiosa absolutu.
Jak gdyby ponad mistrza nie istniałoby już nic wyższego.
Nie wdam się tutaj w dyskusję na temat zastępów świętych, aniołów czy nieb,
jakkolwiek nawet religijne mitologie niosą obraz wielu szczebli prowadzących do
tronu Boga... nikogo nie sadowiąc na Jego miejscu
[6]. Przypomnę tylko, że „dojrzewanie”
człowieka, wzrost człowieka w człowieku, nie dokonuje się raz na zawsze wraz z
przekroczeniem jakiegoś punktu, lecz raczej jest (gdy jest, o ile nie umarłeś za
życia, w jakimś zatracającym poczuciu skończenia, zadowolenia z siebie), jest
ciągiem przemian. Z perspektywy kolejnego poziomu, nierzeczywistym i obcym jest
dla ciebie to, kim byłeś, i jakim był świat, którym żyłeś. Ten proces kolejnych
narodzin umyka nam z oczu w mroku śmierci.
Co dzielić się nas jeszcze wydaje
Czy Mistrz umiera jako „konkretna osoba”? Słowa o „śmierci mistrza” dotknęły
Tabisza tym bardziej, że padły w ciężkiej dla niego i Akademii chwili, właśnie
gdy odszedł Profesor Maciejewski.
Odejścia bliskiego człowieka nic nie zasypie. Śmierć zawsze będzie skandalem i
absurdem, który ukrywa przed nami tylko nasza niewrażliwość. Toteż dla kogoś,
kto stracił przyjaciela żadnym pocieszeniem nie może być teza o potencjalnej
nieśmiertelności mistrza, którą wyraziłem w swym szkicu twierdząc, że „Uczeń nie
musi znać mistrza osobiście” (zapewne, między innymi, pod tym względem różni się
nauczyciel od mistrza, chociaż nie jest to najistotniejsza różnica
[7]). Chrystus pozostaje mistrzem dla
Chrześcijan – nawet w umieraniu – jakkolwiek odszedł.
Mistrz obecny jest w swym dziele, to jego dzieła mogą nas otwierać, to one są
otwarciem (nawet dla samego ich autora). Niestety, fizyczne zachowanie się
dorobku artysty
[8], wytworów jego rąk i oczu, nie
chroni przed śmiercią jego dzieła. Dzieło artysty ożywia się każdorazowo dopiero
dzięki widzom czy słuchaczom w procesie błędnie zwanym „odbiorem” (podobnie jak
oko uchodzi za bierne, a ręka, i tylko ręka, za czynną). Całe epoki mogą być
ślepe na prawdę danego dzieła. Jeśli mimo to wciąż jeszcze to dzieło chronią, a
nawet podziwiają, to tylko dlatego, że cenią sobie jego „artyzm” (tą jego szatę:
„formę”, na tym poziomie można się ekscytować, niczego nie trzeba się uczyć).
Czyż każdy, kto wsłuchuje się w głos dzieła, kto wchodzi w obraz, jaki ono sobą
stanowi, w obraz, którym ono jest, czyż każdy kto próbuje spojrzeć z jego
perspektywy, nie uczy się? Nie staje się uczniem?
Mistrzem nie jest żaden artysta przez sam fakt swego istnienia i swej
bezwzględnej wielkości, dopóki ktoś nie uzna go za mistrza, nie zaufa jego
dziełu. Wydaje się bowiem, że pojęcie mistrza jest pojęciem relacyjnym. Znaczy
to, że nie ma mistrza bez relacji do ucznia (podobnie jak żony bez męża,
rodziców bez potomków, lekarza bez chorego, nauczyciela bez ucznia). Twórca,
którego nikt za mistrza nie ma mistrzem nie jest.
(Mistrza odróżniam więc od „konkretnej osoby”. Także artysty nie utożsamiałbym z
człowiekiem z krwi i kości.)
Oto moja bezpośrednia polemika, z fragmentami tekstu Stanisława Tabisza
(1-3), których ukryte założenia, w mym przekonaniu, są nie do utrzymania
(cytowany tekst Tabisza wyróżniam podkreśleniem, czytelnik, który pominie me
wtrącone uwagi może przeczytać cały, nie pocięty na kawałki, fragment):
1.
Mistrz „jest bogatszy
doświadczeniem i osiągnięciami,”
– Nawet mistrz kiedyś popełnia swe
pierwsze dzieło, wówczas nie ma więc jeszcze żadnych osiągnięć.
– Jakie doświadczenie artystyczne miał
kilkuletni Mozart, tysiącleci, milionów lat ewolucji?
– Prawda sztuki nie ma źródła w
doświadczeniu artystycznym, w latach „ustawicznego wysiłku i cierpienia” ćwiczeń
i praktyk, prawda sztuki ma związek z losem artysty jako człowieka, prawda ( i
piękno!) ma związek z cierpieniem samego istnienia, życia, świata,
rzeczywistości
[9].
– Zgoda, bez dzieł nie ma mistrza
(nawet w tym wypadku, gdy kogoś dziełem jest samo jego życie (żywot)).
„co za tym idzie podbudowaną praktycznie świadomością,”
– Nie wiem, co to jest świadomość
„podbudowana praktycznie”.
– Zawsze pytałbym wpierw o to, czego
świadomość jest komuś potrzebna, a nie o to, na czym powinna być podbudowana.
– A może punkt ciężkości leży po
stronie nieświadomości, i to nie indywidualnej, tego oto człowieka, artysty, ale
po stronie nieświadomości zbiorowej...
„a przede wszystkim wyjątkowymi predyspozycjami talentu, i rzecz najważniejsza,
praktycznymi umiejętnościami.”
– Talent można zmarnować,
predyspozycje mogą pozostać niezaktualizowane.
– Nie dowiemy się o talencie,
predyspozycjach czy umiejętnościach dopóki nie powstało dzieło, sam Tabisz zna
kryterium „poznajemy po owocach” tylko nie wyprowadza z niego konsekwencji.
– Jeśli jednak w dziele uwagę naszą
skupiają umiejętności, zręczność, w ten sposób artyzm przesłania nam przestrzeń,
w którą otwiera się dzieło, sztuka obraca się w sztukmistrzostwo.
– Umiejętności, które są przekazywalne
i dają się nauczyć, będące kwestią środków i narzędzi, recept i instrukcji, leżą
poza płaszczyzną relacji mistrz-uczeń...[10]
– W którym punkcie kończy się
nauczyciel, a zaczyna mistrz? Ponieważ w ten sposób sformułowane pytanie
przedwcześnie przesądza, że mistrz nauczycielem już nie jest, dlatego może
właściwiej należałoby pytać: w którym punkcie nauczyciel staje się (również)
mistrzem?
Podzielam pogląd, że „rzemiosło” („warsztat”, „technika”, itp.) nie tylko wiele
znaczy w zawodzie artysty, lecz co więcej, sądzę, że „technika” artysty nie jest
tylko kwestią doboru właściwych środków i narzędzi do zamierzonego celu (o ile w
ogóle cele, projekty, kierunki poszukiwań można wytyczać w twórczości). Gdyby
tak było „rzemiosło” artysty traciłoby zupełnie na znaczeniu z chwilą wykonania
dzieła. Odtąd miałoby takie znaczenie jak rusztowanie, dzięki któremu wzniesiono
budowlę.
Otóż tak zwane „rzemiosło”, jak sądzę, jest istotnym wymiarem samego dzieła.
Odpowiada sposobowi traktowania przez artystę materii, w której on myśli, widzi
i znajduje (myśli i wizje), odpowiada jego duchowej wrażliwości, z jaką ujmuje
materię, z jaką odpowiada na płynące od jej strony impulsy, wyraża fundamentalny
stosunek artysty-człowieka do świata, przyrody, jego metafizyczne wyobrażenie
natury świata.
Sądzę, że sam wybór materii, w której artysta chce pracować nie tyle jest
kwestią środków, co samego przesłania. To w tej, a nie w innej materii artysta
znajduje metaforę świata i jego stworzenia, jako całości (w niej znajduje swój
stosunek do istnienia w całości, to znaczy metafizyczną prawdę). To w niej,
materii, jeszcze raz buduje świat..., uczy się od niej!.
Formowanie jest wpierw stosunkiem artysty do materii, tu rodzi się treść
immanentna samemu dziełu. Jest wyrazem elementarnego stosunku artysty-człowieka
do świata (łączności, komunii, błogosławieństwa czy przekleństwa?, walki?...?).
O materii dzieła zbyt często się zapomina, lekceważy ją, przemilcza, jako sprawę
rzekomo zbyt przyziemną, „materialistyczną” w stosunku do wzniosłych,
„spirytualnych” zadań sztuki. Tymczasem to tylko materializm, definiuje materię
jako bierną masę, surowiec, jak gdyby sama przez się była materiałem i miała być
traktowaną jako materiał, środek... Takie rozumienie materii wyraża
nihilistyczny stosunek do świata.
Nihilistyczny: rzekomo natura, jak wszystko co dane, a nie wypracowane przez nas
samych, jest bez wartości (konsekwentnie: co nam dane nie jest więc w żadnym
razie darem).
Najpewniej w słowie „tworzywo” współczesne ucho nie słyszy już tego wcale, że
materia współ-tworzy? (Czy to me wskazanie na podpowiedź złożoną w naszym języku
ucho współczesne uzna tylko za „ekwilibrystykę słowną”?)
2.
„Tym właśnie różni się intelektualny ekwilibrysta od powściągliwego w słowach
»Mistrza«,”
– W jakim celu warto przeciwstawiać
mistrza intelektualiście ekwilibryście?
– Autor dzieła sam nic w ogóle nie
musi mówić, to jego dzieło mówi „tysiącem głosów”, nawet jeśli jest dziełem
sztuk wizualnych, jeśli jest obrazem, ba, wielkie dzieło dopuszcza głos
potężniejszy niż głos samego artysty.
„że zarozumiały teoretyk i znawca”
– Po co zajmować się zarozumiałymi czy
nawet nie zarozumiałymi teoretykami?
– W tej sprawie, istotna („istotowa”),
to znaczy sięgająca istoty, krytyka roli i znaczenia teoretyków wymagałaby
pokazania, że w samo pojęcie teoretyka wpisana jest zarozumiałość, że teoretyk,
w istocie, chcąc nie chcąc, jako teoretyk, musi być zarozumiały.
– Czy cytowane słowa są formą
zakamuflowanej „wycieczki” w stronę mej osoby, zarozumialca, który ośmiela się w
ten właśnie sposób pouczać i lekcje dawać (uprzejmie wyjaśniam, pisząc sam się
dopiero, i wciąż, uczę)?
„właściwie wie, jakie powinno być dzieło, ale nie umie go wykonać.”
– Nie znam teorii sztuki, która
znałaby taką normę czy powinność. Być może istnieją artyści, którzy znają takie
receptury wykonawcze.
– Jeśli jakaś ogólna norma odnosiłaby
się do wszystkich dzieł, powstałych i jeszcze nie powstałych, byłaby raczej
normą negatywną, mówiłaby o warunku, którego nie spełnienie dyskwalifikuje
dzieło jako dzieło sztuki, w żadnej mierze nie miałaby wartości instruktażu.
– O zastanym już dziele, odczuwanym
jako arcydzieło, przekonani jesteśmy, że powinno być takie, jakie jest, nie za
bardzo przy tym do końca wiedząc, jakie jest (niewyczerpalność dzieła, „czynnik
X”, itp.).
– Widząc pewne dzieło czasem nie
możemy oprzeć się odczuciu, że ono nie powinno być takie, jakie jest, albo, że
lepiej by go w ogóle nie było (intelekt sumiennie podpowiada, by nie dać się
ponieść takiemu odczuciu).
– Nawet twórca, dopóki nie wykona
dzieła, ani nie wie, jakie powinno być, ani jak je wykonać, w przeciwnym razie
można mówić o reprodukcji, a nie o twórczości.
– Nawet wówczas, gdy twórca już
skończył, tam gdzie mamy do czynienia z dziełem autentycznie twórczym,
arcydziełem, nawet on, twórca, nie wie, jak je wykonał. Uczyć może tylko tego
„nie wiem”, i tego, że sztuka jest darem łaski.
Pojęcie łaski twórczej niechaj przybliżą pierwsze z brzegu cytaty:
Leonardo, z myślą o Giocondzie:
„pewnego dnia udało mi się namalować coś boskiego”, w tym „udało się” jest
traf i nie wiem.
Szostakowicz mówił: „ciągle nie pojmuję, jak napisałem Andante z Ósmej
Symfonii”.
Picasso, trzy fragmenty z jego różnych wypowiedzi, które składam w jeden ciąg: „Zaczyna
się malować jakiś obraz, a później wychodzi z tego coś całkowicie innego.
Doprawdy, to zdumiewające, jak mało w istocie znaczy wola artysty...”
[11],
„Obraz nie jest czymś z góry obmyślonym i kiedy się go tworzy idzie się w ślad
za ruchem myśli”
[12], ”Kiedy zaczyna się malować
obraz, nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. Kiedy się go kończy, także nic nie
wiadomo...”
[13]. Dlaczego tego nie wiadomo?
Znajdziemy u Picassa i ten powód: obraz „żyje wyłącznie poprzez osobę, która
go ogląda”
[14].
Poważnie traktuję wypowiedzi artystów, przy tym zastrzeżeniu:
Głosy samych artystów wymagają najwyższej uwagi. Jednakże dla samego faktu, że
to właśnie oni mówią, nie oznacza to, że wypowiedzi te są prawdziwe. Jak
wszelkie wypowiedzi, należy je czytać z czujnością. Zwłaszcza wypowiedzi
artystów o ich własnej sztuce, o ich własnych dziełach. Również artyści nie są
wolni od samozakłamań, resentymentów i fałszywej samoświadomości. Od dawna
męrdrcy podejrzewają, że każdy z nas jest sam sobie najdalszy.
W ogóle nie jest prawdą, że autor ma jakiś uprzywilejowany wgląd w swe własne
dzieło, że artystom najbliższa jest istota sztuki, chociażby istota ich własnej
sztuki (kto powiedział, że istota sztuki jest artystyczna?).
W dziele da się czasem słyszeć głos potężniejszy, niż głos artysty, i takie
dzieło jest wielkim...
[15]
Powrócę do bezpośredniego komentarza tekstu Stanisława Tabisza. Pisze on:
„Z wielką pasją i bystrością opisuje złoto, ale właściwie go nie posiada, nie ma
złota.”
Komentuję:
– Czy ciągle mowa jest o „zarozumiałym
teoretyku”, czy o teoretyku sztuki?
– Czy z istoty, jako teoretyk, skazany
jest on na brak „złota”? (Theoria znaczyło niegdyś tyle, co „widzenie”.)
– Czego symbolem jest złoto?
– Pod nazwą „złota” alchemicy ukrywali
swe próby wyzwolenia się z praw natury, swe poszukiwania nieśmiertelności. Czy
opus to komuś się udało? Znalazł „kamień filozoficzny”?
„A życie uczy, że lepiej jest mieć
pieniądze, aniżeli tylko o nich opowiadać,”
– To twierdzenie wydaje się posiadać
niepokonaną moc banału, oczywistości.
– Autor sięga do podręcznej kapliczki
świętości naszego czasu.
– Temu, co uchodzi za święte przecież
nikt nie zaprzeczy, nikt tego nie dotknie, tego się nie dyskutuje, przed
bożyszczami pada się na kolana, oto argument ostateczny! Kto potwierdzi, że
lepiej nie mieć? Nie posiadać, a zwłaszcza pieniędzy?
– Mistrza poznasz po tym, że się
sprzedaje?
– A może, zapomnienie o pieniądzach, o
tym, czy są czy ich nie ma, jest warunkiem wejścia do królestwa sztuki (zastępu
mistrzów)? Nie opowiadać o pieniądzach?
– Zaprawdę powiedziane jest, że
nędzarze mogą być mistrzami.
– Stary mistrz, Mistrz Ekchart,
zapewne najdobitniej pośród chrześcijan, proces stawania się mistrzem opisał
jako ogołocenie, totalne zubożenie, odosobnienie, porzucenie siebie samego (ten
warunek stawia też piękno, o czym za chwilę).
– Piętno mamony odciska się na naszej
mentalności, w pieniądzu upatrujemy jedyny motyw ludzkich dążeń. Tymczasem
rzekome wyjaśnienie: „ludzie robią wszystko dla pieniędzy” przedwcześnie urywa
dociekanie, trzeba iść dalej, zawsze pytaniem pozostaje: na co ludzie chcą
wydawać, na co wydają, a na co nie wydają pieniądze. Co więcej, smutną stroną
mentalności pieniądza jest właściwe jej przekonanie, że to, co najistotniejsze w
ludzkim życiu można zdobyć (kupić), i posiadać.
„tzn. lepiej jest mieć wartość we własnym użyciu i dyspozycji”
– Zmieniamy terminologię, a wraz z tym
kryterium rozważań, mówimy o wartościach, także o tych nieprzeliczalnych na
żadną walutę, nawet posiadającą parytet złota?
– Nie zna natury tego, co w dziele
sztuki najwartościowsze, nazwijmy je za starą tradycją „pięknem”, kto twierdzi,
że można je używać, mieć w „użyciu i dyspozycji”. Albo: kto się twierdzić to
waży chce „przewartościować wszystkie wartości” (nihilizm).
Warunkiem obecności piękna jest dystans. Kto nie wyrzeka się swego Ja, które
chce, dąży, szuka, kto nie zawiesił swych potrzeb, swej woli, nie spotka piękna.
Starzy mistrzowie nazywają ten warunek „bezinteresownością” (upodobania w tym,
co piękne). Piękno do niczego nie służy. Do nikogo z nas nie należy. Nie daje
się ani zaprojektować ani robić. Nie leży w nikogo mocy (jeśli rzeczywiście
Tabisz odrzuca „wiarę we wszechmoc artysty”, jak pisze, tu powinien zaczynać).
Piękno leży po stronie łaski, a nie mocy, do porządku mocy nie należy.
Piękno. Wszystko, co można chcieć, to tylko jego obecności, aby było. Jakkolwiek
w przebłysku jego światła nic nie jest już tym, czym było. Niestety, nie jest do
dyspozycji, na zawołanie, w nikogo władzy nie leży jego wywoływanie czy
przywoływanie. Czasem łaskawie przychodzi na rzecz przez artystę uczynioną. Na
kilka chwil. I nie daje się zatrzymać, nie pytane znika, bez powrotu...
Pozostawiając pamięć, przemianę i pragnienie, by wróciło. Bezradne pragnienie.
Nie istnieje bowiem lista warunków, dokonań, zasług i dzieł, po uczynieniu,
który można by spowodować jego obecność
[16].
W tym samym numerze Wiadomości ASP, gdzie publikowałem swój tekst, znalazły się
słowa, które w tym miejscu powinny być ponownie przytoczone, mówią o
doświadczeniu artystów: to, co najdonioślejsze w sztuce „... jest jedynie
przebłyskiem owej światłości, która na kilka chwil zajaśniała oczom ich duszy”
[17].
Pamiętasz Czytelniku te słowa z lektury Listów do brata: „Chwilami mam
straszliwą jasność widzenia, odkąd przyroda jest tak piękna, wówczas nie czuję
sam siebie, a obrazy przychodzą do mnie jak we śnie”
[18]? „Chwilami”! „Jak we śnie” – kto
panuje nad swym snem, kto ma go do dyspozycji? Artysta nie jest źródłem obrazów,
one przychodzą do niego! Artysta nie czuje samego siebie, gdyż wyrzekł się
samego siebie, porzucił swe Ja, ogołocił się ze świadomości siebie samego
(książkę trzeba by napisać, aby pokazać ile powiedziane jest w tych kilku
słowach van Gogha).
Ponownie wracam do bezpośredniego komentarza tekstu Tabisza. Po słowach
„lepiej mieć we własnym użyciu i dyspozycji” czytamy:
„aniżeli podziwiać drogocenne szlachetności za pancerną szybą,
przyglądać się im tylko z dystansu i nie mieć żadnego wpływu na ich kształt i
lśnienie”[19]
– Warunkiem obecności piękna jest
dystans.
– Z bliska złoto tępieje, traci swój
symbolizm. Przykład P. Florenskiego, któremu wrażliwość artystyczna nakazuje
zwrócić na to uwagę: bez półmroku cerkwi, bez zasłony dymu kadzideł, bez
chybotliwego światła lampki oliwnej, bez migotania świec, bez medium
„zmaterializowanej” atmosfery – bez tej przesłony – czym jest ikona, ikona
łącznie z jej złotą, pełną szlachetnych kamieni „koszulką” – i to pod względem
artystycznym i estetycznym właśnie
[20]?
– Mineralodzy, jubilerzy, złotnicy,
precjozów miłośnicy nie mogą utrzymać spuszczonych rąk, czy jednak pierwotnie i
wpierw twórczym nie jest zawsze widzenie, odczuwanie, a nie robienie, sprawcza
czynność ręki? Artysta patrzy i robi, wpierw patrzy, jest pierwszym widzem.
– Cytowany fragment zapomina o
estetyce mroku, matu, ciemności i prostoty, gloryfikuje lśnienia, błyski, nie
daj Boże, bliki, blichtry i fajerwerki, tymczasem nawet estetyce światła bliskie
lśnienia nie są, zna ona światło tego, co pospolite, zwykłe, wszechobecne...,
blask.
3.
„Bierzcie od Mistrza to, co najcenniejsze i najistotniejsze w sprawach
sztuki...”
– Kto sięga do Mistrza, aby zabrać to,
co „naj...”, pozostaje tym, kim był. Utwierdza się tylko w swych ocenach.
– Tymczasem pod wpływem mistrza
zmienia się nasz system wartości. To, co do niedawna było dla nas „naj...
naj...” może okazać się złudzeniem, niczym. Oto cud przemiany, oto dzieło!, Sam
mistrz zna ten cud, gdy usłyszy w swym dziele głos potężniejszy niż własny.
– Warunkiem dostępu do nauki mistrza,
do tego, na co ona otwiera, jest zawieszenie przez ucznia swych wag, ocen i
wartości. Hierarchii. Nie szuka „swoich” i „swego”, dopuszcza, co obce, inne
(Inne).
– Pisałem, że „wizje mistrza nie
załatwiają żadnej naszych spraw” – raczej stawiają sprawy inaczej, od nowa.
Odtąd żyjemy czym innym. Nasze stare problemy i pytania okazują się źle
postawionymi. U mistrza znajduje się właściwe pytania, ale raczej nie
odpowiedzi. Mistrz nie odpowiada za nikogo, tak jak nikt nie może zrozumieć za
kogoś, jak nikt nie może za kogoś zobaczyć. Mistrz sprzyja wyzwoleniu, ale
wyzwala się sam uczeń. Wyzwolenie nie jest tak proste, jak otwarcie klatki,
wymaga wewnętrznej przemiany wyzwalającego się adepta. Mistrz nie poucza lecz
otwiera ku czemuś. Zachęca do spojrzenia z tego samego poziomu, z którego sam
patrzy. Ośmiela, podnosi... (Spojrzenie na mistrza „z dołu” zamyka, w ogóle nie
należy wpatrywać się w mistrza, lecz wejść w otwartość jego dzieła).
– O ile w każdym aktualnie zadawanym
pytaniu są już ukryte odpowiedzi na inne, pierwotniejsze pytania (pytający
znajduje gdzieś punkt oparcia, skądś wychodzi) o tyle każde pytanie, nawet
mistrza, coś twierdzi. Z tego samego powodu mistrz odsyła od postawionego
pytania do jeszcze pierwotniejszego. Stąd ryzyko zachwiania samych podstaw,
obsunięcia się gruntu spod nóg, runięcia firmamentu... (oto autentyczny wstrząs
sztuki!, trzęsienie nieba i ziemi, zawiesza nas nad przepaścią, nad próżnią).
„Tylko od lepszego artysty można się czegoś nauczyć”
– To twierdzenie wydaje się mieć moc
tautologii, brzmi nieomal jak: lepsze jest lepsze. A jednak.
– Nie należy nieustannie obstawać przy
hierarchiach, hierarchizować i żyć troską o swe miejsce w hierarchii.
– Możemy nauczyć się czegoś od
każdego, od wszystkich, nie czyniąc przy tym wstępnego rozróżnienia na gorszych
i lepszych. Jeśli tylko nie zamykamy się w swym światku patrząc na innych „z
góry”.
– Czy od mistrza uczymy się „czegoś”,
wydziobując, wyłuskując śliczne kamyki do swojej mozaiki
[21][21]?
– W świetle nauki mistrza zmienia się
całość, wszystko
[22]? Albo wszystko, albo nic...? W
pewnej mierze?
Jak to pokazałem, zbyt często ten typ argumentacji, który znajduję u mego
polemisty (i który do niego najwyraźniej przemawia) właściwy jest mentalności
ideałowi mistrza wrogiej i obcej. Właściwy jest dla tej atmosfery, która mistrza
dusi.
Jeśli me uwagi i kontrargumenty do wypowiedzi Stanisława Tabisza o krok posunęły
naszą świadomość złożoności problemu, znaczy to, że coś nam się udało. Razem.
■
(Wieczysta, 24.01.2000.)
Przypisy:
[1]
Wiadomości ASP, nr 12, lipiec 1999 (tamże w tytule zbędny
cudzysłów).
[2]
Historia idei i historia estetyki odnotowują, że w naszym pojęciu
sztuki w ogóle nie mieści się to, co nazywali i to, o czym myśleli
starożytni Grecy używając słowo „techne”, a świat łaciński
używając słowo „ars” (istota techne i ars nie ma
niczego wspólnego z naszym rozumieniem istoty sztuki) jakkolwiek obydwa
te terminy tłumaczy się często jako „sztuka” właśnie (por. np. W.
Tatarkiewicz, Dzieje sześciu pojęć). Dlaczego wahamy się przed
stwierdzeniem, że nasze pojęcie sztuki bynajmniej żadną aktualizacją
tamtych pojęć nie jest (techne i ars, to „umiejętność
wytwarzania według reguł”, definicji tej dobrze odpowiada np. produkcja
przemysłowa, wszelkie formy działania z istoty podporządkowane rygorowi
metody)?
(Zadanie do odrobienia: czy aktualność pojęcia mistrza wygasa wraz z
epoką ars, a jedynym, do dzisiaj właściwym polem jego zastosowania jest
rzemiosło? Zbadać dzieje pojęcia mistrza.)
Szerzej znanym przykładem problemu aktualizacji byłoby dzisiejsze
dążenie wczorajszych chrześcijan, rzymskich-katolików na przykład, do
zaktualizowania pojęcia chrześcijaństwa, a mianowicie przez takie jego
przedefiniowanie, by „zainteresowani” ciągle dalej za chrześcijan mogli
się uważać. Przeoczają przy tym oni fakt, że w ten sposób słowo, takie
jak np. „katolik”, sprowadzone zostaje do poziomu terminu, z którym na
mocy nowej umowy, można wiązać dowolny sens. W gruncie rzeczy takim
„katolikom” zależy na zachowaniu etykiet. Nie potrafią przyznać się
przed sobą, że niewiele ich już łączy z tym ideałem.
Mylę się? Kontrargumenty? Proszę:
– W ten sposób,
wychodząc ze swego aktualnego położenia, szukają drogi powrotu?
– Napisane jest, że „nie
człowiek jest dla prawa...”?
– Proces interpretacji
Pisma nie skończył się.
– ...
(W dalszych partiach rezygnuję z odnotowywania kontrargumentów do swoich
własnych argumentów.)
[3]
Wszelkie cytaty, jeśli tego inaczej nie zaznaczam, pochodzą z
teksu Stanisława Tabisza, „Nieobecność «mistrza»”, Wiadomości ASP, nr
13, grudzień 1999.
[4]
Twierdziłem, ze charyzma
nie tylko nie jest istotnym rysem mistrza, lecz co więcej, że sprzeczna
jest z jego pojęciem. Tabisz twierdzi przeciwnie, a ponieważ żadnych
argumentów za tym nie wysuwa musi to mieć za oczywiste (a me stanowisko
za bzdurę).
Przeciw tej
rzekomej oczywistości wysunąłbym następujące wątpliwości:
Charyzma
polega przede wszystkim na oddziaływaniu osoby, na retoryce, aktorstwie
i magii (cokolwiek osobnik taki wypowie, w jego ustach zamienia się w
złoto – w przekonaniu i odczuciu uwiedzonych). Osobnik z charyzmą nie
otwiera, lecz zamyka, nie wyzwala lecz zniewala. Rozgrzewa, rozpala i
nakręca. Postaciami obdarzonymi charyzmą byli Hitler i Stalin.
Można
oczywiście wskazać też takie postacie z charyzmą, które popychają lub
pociągają masy w „dobrym” kierunku, nie zmienia to jednak faktu, że
każdy z tej masy pozostaje ślepy na dobroć tego dobra
– a więc nie wybiera go w wolnym wewnętrznym akcie, działa ze
względu na lidera, w stadnym odruchu, a nie ze względu na samo to dobro
– tym samym czyny jego wcale nie mają moralnych zalet (w podobny sposób
zrodzone dzieła sztuki są tylko „małpim” naśladownictwem).
W
przeciwieństwie do popularnego dzisiaj pojęcia charyzmy, być może coś
cennego dla rozumienia sztuki niesie z sobą teologiczne pojęcie
charyzmatu, wiązałbym je jednak raczej z dziełem niż artystą.
[5]
Nie należy przeceniać własnego odczucia, zwłaszcza pierwszego
wrażenia, jakie wynosimy z lektury kogoś tekstu, odczucia, które
wyrokuje: „to gra słów”, „to czcza zabawa pustymi słowami”, „żonglerka”
itp. Zbyt często autentyczni mistrzowie spotykali się z taką reakcją
(ich samych otwiera paradoks). O ile dana wypowiedź wykracza poza
oczywistości, poza banały panującego światooglądu, o tyle ich wyznawcom
wydać się może niczym więcej niż udziwnieniem, grą, absurdem.
Tymczasem lektury autorów, których nam się czyta „dobrze” tylko
utwierdzają nas we własnych mniemaniach, schlebiają naszej próżności.
Lektura, która nie wymaga od nas wysiłku uczenia się jest czasem
straconym.
[6]
Analogiczny obraz przedstawia Stanisław Lem w swej powieści
Golem XIV. To, co wyraźne i jasne dla Golema XIV może w ogóle nie
istnieć dla Golemów I – XIII.
[7]
Nauczyciel nie musi widzieć tego, co uczy (mistrz to po prostu
widzi). Przykład? Tylko kilku uczonych na świecie dalece rozumie jakąś
teorię, jakkolwiek wykłada ją tysiące profesorów (o teorii względności
Einsteina czy strukturalizmie Lévi-Strausa mówiono to wielokrotnie).
[8]
Ponieważ Tabisz najwyraźniej problematykę mistrz-uczeń zawęża do
dziedziny sztuki, i ujmuje ją z myślą o praktyce artystycznej, również i
ja utrzymam się tu w tej stylistyce (jakkolwiek w swym tekście
próbowałem naszkicować ogólne pojęcie mistrza, żywe przecież również na
gruncie takich dziedzin jak religia czy filozofia. Skądinąd waham się
czy pojęcie to ma sens na gruncie nauki pojętej jako science
(Arystoteles jako fizyk jest dzisiaj nikim), czy pojęcie mistrza może
tam być używane chociażby metaforycznie, przez analogię?
[9]
Vincent van Gogh: „Wyczucie samego przedmiotu, wyczucie
rzeczywistości jest dużo ważniejsze niż wyczucie obrazów, a w każdym
razie jest bardziej owocne i bardziej życiodajne” (Listy do brata,
przeł. J. Guze i M. Chełkowski, Warszawa 1984, s. 236).
Oczywiście, formaliści, koloryści, „czyści” artyści nazwali to wszystko
„literaturą”. Zdradzili prawdę i zniszczyli obraz (zamieniając go w
obiekt artystyczny (cudowny „kryształ”, zob. przypis 19). Uśmiercili
obraz – nie ma już bowiem obrazu bez tego, czego jest obrazem.
Esteci, u van Gogha podziwiają „paletę”, „grę kolorów”..., u Van Gogh
który maluje w tym przeświadczeniu: „Prawda jest mi tak droga, i takim
jest dla mnie dążenie, by czynić w prawdzie, że głęboko wierzę, że
wolałbym raczej być partaczem/szewcem [cobbler] niż muzykiem
kolorów... jeśli miałbym ją zdradzić” (cyt. za: Jacques Derrida,
Restitution of truth in pointing [poniture], motto, w: The Truth
in Painting, transl. G. Bennigton, I. McLeod, Chicago and London
1987; brak tych słów w polskim wydaniu Listów...).
[10]
Uczelni artystycznej, absolutyzującej model mistrzowski grozi
zaniedbanie jej fundamentalnego obowiązku, jakim jest przekaz tego, co
nauczalne (na tym poziomie nie potrzeba „żadnych cudów”). Urojenie, iż
na uczelni artystycznej nie ma nauczycieli, a są sami mistrzowie rodzi
rzesze niewykształconych absolwentów. Zresztą sam student, który ulega
tej absolutyzacji, uważa za poniżające i wstydliwe, aby poruszać sprawy
tak niskie jak „rzemiosło” czy „technika”, „klasyfikacje” czy
„definicje”. Poszukuje guru. Uniesień i ekscytacji.
Dlatego w pełni zgadzam się z Tabisza wezwaniem studentów do pracy i
wysiłku uczenia się (w domyśle: nauczycieli do uczenia). (Por. uwagi „O
rzemiośle”, Kieślowskiego i Lévi-Straussa, jakie zebrałem w: Lektury,
Wiadomości ASP, nr 9. s. 21).
[11]
Pablo Picasso, Wypowiedź do Kahnweilera, 1955, cytat za:
L’Express, 15 II, 1996.
[12]
Pablo Picasso, „Rozmowa z Christianem Zervos”, (1933), przeł. E.
Grabska, w: Artyści o sztuce. Od
van Gogha do Picassa, wybrały i opracowały E. Grabska i H. Morawska,
PWN, Warszawa 1963, s. 553.
[13]
Pablo Picasso, rozmowa z Malraux, cyt. za: André Malraux,
Głowa z obsydianu, przeł.
Anna Tatarkiewicz, PIW, Warszawa 1978, s. 67.
[14]
Pablo Picasso, „Rozmowa z
Christianem Zervos”, tamże.
[15]
O stosunku intencji artysty do dzieła piszę sporo w
przygotowywanej właśnie do druku książce Intencja i interpretacja.
Genesis Andrzeja Pawłowskiego.
[16]
Jeśli te kilka chwil było nam dane dzięki jakiemuś dziełu, to nie
znaczy, że wystarczy do niego wrócić, wystawić się na działanie
płynących od jego strony bodźców, by oto ponownie wywołało w nas ten
stan. (Przykład: Wat słyszy, jak sądzi utwór Bacha, na dachu więzienia,
już na wolności, po latach, próbuje wrócić do tego przeżycia, kupuje
płyty, chodzi na koncerty, daremnie – czytaj w: Aleksander Wat, Mój
wiek.)
Dzieło nie jest przyczyną a piękna chwila skutkiem. Wydarzenie piękna
nie leży na płaszczyźnie związków przyczynowo-skutkowych, nie należy do
porządku fizjologii zmysłów. Wymyka się kompetencji wszelkiej
psychologii. Nie ma też żadnej techniki estetycznej. Estetyka jako nauka
jest niemożliwa (jakkolwiek pewni pseudo-estetycy, a nawet niektórzy
artyści, w odruchu fałszywej samoświadomości, wciąż jeszcze wyznają
zabobon scjentystyczny).
[17]
Jan Paweł II, „List do artystów”, w: Wiadomości ASP, nr 12, s.
3.
[18]
Vincent van Gogh, Listy do brata, przeł. J. Guze i M.
Chełkowski, Warszawa 1984, s. 436.
Jeśli, Czytelniku, nie zauważyłeś tego ustępu, nie przywiązałeś do niego
uwagi, pomyśl, że znieczulił cię duch naszego czasu, duch wiary w moc
człowieka, duch, któremu obcy jest ideał łaski twórczej. Duch, który
wszystko chce mieć do dyspozycji, we władaniu, w garści. Duch, który
broni się przed prawdą tych słów van Gogha jednym, krótkim
stwierdzeniem: „To wariat”.
[19]
Fragment ten dzieło sztuki porównuje do kamieni szlachetnych,
kryształów, skarbów – wielorakie sensy wiązać można z taką metaforą
dzieła sztuki, ograniczę się do ich wyliczenia, rezygnując z komentarzy:
a) dzieło sztuki jest czymś
niezwykłym, rzadkim; muzea to zbiory osobliwości?, kuriozów?
b) dzieło sztuki stanowi twór
samoistny, zamknięty w sobie, z niczym w istotny sposób nie związany,
wolny od odniesień do czegokolwiek poza sobą, bez związku z człowiekiem,
jego życiem i światem – w kryształach esteta podziwia przecież nic
więcej jak tylko strukturę, osie, płaszczyzny, punkty ciężkości,
napięcia kierunkowe, idealny porządek, oto ideał estetyki czystej formy;
c) dzieło sztuki jest ozdobą i
dekoracją...
[20]
Zob. Paweł Florenski, „Świątynia jako synteza sztuk”, w:
Ikonostas i inne szkice, przeł. Zbigniew Podgórzec (wydanie II. i
III.).
[21]
Każde twierdzenie, jeszcze zanim je podtrzymamy, zanim ogłosimy
światu, lepiej zamienić w pytanie. Z tą chwila dystansujemy się od
niego, a ono czasem się wtedy zdradza, w swej nędzy, fałszywości bądź w
swym absurdzie. Chętnie pisałbym tylko w trybie
pytającym. Pokrewna zasada krytycyzmu: wobec każdego twierdzenia
zapytać, czy nie jest, nie może być inaczej, wprost przeciwnie?
[22]
Nie miejsce na podjecie tego pytania. Tytułem wskazówki tylko
„wyciemnię”: przemiana polega bądź to na zmianie naszego stosunku do
rzeczywistości bądź to na zmianie naszego stosunku do naszego stosunku
do rzeczywistości (na zmianie sposobu, w jaki odnosimy się do relacji,
związków, w jakie wchodzimy z rzeczami, osobami...).
■
|