druk w

druk w: -grafia, nr 3 (1/2003)

 

 

 

 

 

 

 

 

janusz krupiński

 

Sutanna Pawłowskiego

 

 

 

Wyznanie Profesora konfunduje mnie do dzisiaj. Same jego słowa: „Wiarę straciłem wtedy, gdy…” wydały mi się dotykać sfery zbyt intymnej, a tu dalej: „gdy jeszcze jako ministrant zobaczyłem, że ksiądz pod sutanną ma spodnie”.

Nawet nie przyszło mi do głowy, aby domyślać się lub zapytać czegóż to spodziewał się Andrzejek pod sutanną księdza… Taki powód niewiary wydał mi się wtedy tyleż absurdalny, co nawet nędzny. Co za strona umysłu, duszy (logiczna, racjonalna) podpowiada mi te ostatnie określenia – nie wiem, w każdym razie zapewne z tej strony patrząc i dzisiaj wydaje mi się, że nie ma lepszych powodów, ani dla tego, że ktoś zdaje się sobie nie wierzyć ani dla tego, że ktoś zdaje się sobie być wierzącym.

Niektórzy pamiętają wypowiedzi Pawłowskiego, w których deklarował się jako „niewierzący” – co znaczyć miało… „nie chodzący do kościoła”.

Któż może wiedzieć, że naprawdę wierzy? Bądź, że nie wierzy? „Jeden Bóg” potrafiłby dopatrzyć się w tej chwiejnej istocie ludzkiej punktu ciężkości? Nikt z nas nie jest tym, co mówi mu jego samoświadomość. Tym mniej jest tym, co sobie sam rozkazuje. Każdy z nas wymyka się własnym projektom samego siebie. Deklaracjom, programom, aktom woli. Samozaklęciom. Psychologicznej sile własnych przeświadczeń, wyobrażeń, oczywistości. I „Bogu dzięki”. Na tym polega wiara?

Byłem wtedy jego studentem. Andrzeja Pawłowskiego. Rok 1978, październik. Korektę u profesora przerwało bicie dzwonu. Profesor wyjaśnił: to „Zygmunt”, na znak, że Wojtyła został papieżem. To właśnie wtedy, gdy „Zygmunt” jeszcze bił, Profesor wrócił myślami pod sutannę. Czy jego wyznanie wyrażało rzeczywiste odczucie straty? Było czymś więcej niż tylko efektem uzależnienia od językowego schematu  („stracić wiarę”)?

Pomińmy treść tamtego wyznania – pomińmy „spodnie”. Co oznacza sam fakt, że w ogóle wypłynęło? Najwyraźniej Profesor wciąż borykał się z sobą. Przeżycie z okresu, gdy służył do mszy wcale, ot, tak po prostu nie osadziło go po jednej, wyraźnej stronie. (Nie)wiara pozostała dla niego problemem. Nie odpowiedzią, ale pytaniem. Dzwon wzbudził i ujawnił wewnętrzny dylemat… Sam pytający znalazł siebie pod znakiem zapytania. Odczuł ciężar pytania, które przecież obce jest komuś, kto „po prostu” jest ateistą, albo „po prostu” jest teistą. Komuś, kto sądzi, że można znać odpowiedź.

Pewnym symptomem religijnej samo(nie)świadomości Pawłowskiego może być proces powstania jego cyklu fotograficznych obrazów, Genesis.

Gdy Pawłowski, w roku 1967, fotografował swe wyciągnięte ku niebu ręce nie było jeszcze mowy o Genesis. Nawet po latach twierdził, że chodziło mu tylko o wypróbowanie obiektywu szerokokątnego. W roku 1971 Pawłowski wystawia pierwsze powiększenia. Kilkuczłonowy cykl nosi wtedy tytuł Ręce. To Sandauer, wówczas zajmujący się przekładem biblijnej Księgi Rodzaju zwanej też Księgą Genezis, na widok tych fotografii wykrzyknął przy autorze: „Ręce? Jakie ręce? Ależ to Genezis!”.

Jak pamiętamy, mit o stworzeniu świata zaczyna się od oddzielenia ziemi i nieba… Wsparty odkryciem Sandauera Pawłowski zmienia tytuł cyklu, rozbudowuje go do 31 obrazów. Liczba ta odpowiada liczbie wersetów pierwszego rozdziału Księgi Rodzaju. Wersety lub ich fragmenty stają się tytułami poszczególnych obrazów. Pawłowski korzysta w tym z przekładu Sandauera. Czy dlatego, że nieobecne jest w nim słowo „Bóg”? To niechęć do użycia imienia…?

Niemniej nie tylko w Genesis ale już we wcześniejszych dziełach Pawłowskiego pojawiają się obrazy rąk wznoszących się ku górze, od ziemi ku niebu (w filmie Tam i tu poświęconym ofiarom Hiroszimy oraz w scenariuszu do filmu Inni, powstałym z myślą o pacjentach szpitali psychiatrycznych – ofiarach nazizmu). Oko uprzedzone lekturą tekstów religioznawczych w obrazach tych znajdzie trop wyobrażenia właściwej przestrzeni sakralnej „osi świata”.

Człowiek Genesis zdefiniowany jest – poprzez same obrazy – jako istota zawieszona, rozdarta pomiędzy ziemią a niebem, powołana ku temu co wyższe, przekraczająca siebie… W perspektywie otchłani otwartej ku wysokości nieba.

Pewne idee religijne wydają się przenikać same dzieła Pawłowskiego. Spróbuję pokazać, że także przyjętą przez niego postawę twórczą cechuje religijność.

Epizod z workiem gipsu. To charakterystyczna część legendy Pawłowskiego. Mówi o tym, w jaki sposób zrodziły się Manekiny, cykl rzeźb. Fabularyzuję, koloryzuję, niemniej było to tak: Pawłowski ma zadanie, musi wykonać odlew, otwiera wór – gips nawilgł i związał. Rwie papier, niżej i niżej… Gips związał do dna. Oto stoi przed nim postać, bryła. Obsypująca się. Nie, Pawłowski nie narzeka na złośliwość martwych rzeczy, jak ktoś, kto gardzi wszystkim, czego nie miał na oku. Nie przeklina, nie da kopniaka na odchodne. Zadziwiony „torsem”, który zobaczył w postaci przed sobą… Materią, co pragnie formy, pierwiastek życia w sobie niesie… Nadnaturalnością naturalnych procesów.

Te fałdy, zmarszczki… Cóż za rzeźba, dopiero powstała, a jakże starożytna, już się sypie…

Zobaczył, przeczuł. Artysta wychodzi naprzeciw postaci, która ukazuje mu się.

Zadziwienie, jest w tym afirmacja, akceptacja istnienia (sam Pawłowski mówił tylko o „zabawie”). Zaprzeczenie przekleństwa i nienawiści. Otwarcie. Wyjście naprzeciw. Ten typ postawy wiążę z religijnością (sam Pawłowski mówił tylko „formie naturalnie ukształtowanej”).

W ten sposób powstały Manekiny.

W tym widzeniu-odczuciu-odkryciu. Potem swe odkrycie artysta czyni metodą („methodos”, droga, którą człowiek idzie za kimś, za czymś). Kroi worki z płótna, napełnia mieszanką gipsu i trocin, nurza w wannie pełnej wody, wyjmuje, gdy już gips zwiąże, a jeszcze się sypnie… jeszcze wiąże, a już się sypie…

Cóż to za nie-do-postacie i po-postacie. Zarazem. Różne fazy i aspekty życia, a więc i śmierci, w równoczesności. Larwiastość, embrionowatość… Truchło. Tułów, zewłok, co ni wstaje ni pada, skamielina żywa… Kał, którym karmi się, i z którego ten tułów wyrasta… i w który się wyda…je…

A ręka, dłoń – człowiek Genesis (1984)? Tym samym ruchem dźwiga się, wyłania z czerni, ziemi, natury, materii, nieświadomości… co w nią z powrotem zapada. „Z prochu i w proch”.

W Kineformach (obrazach ruchomych – filmie abstrakcyjnym) podobna dwuznaczność. Ledwie się coś rodzi, a już umiera, układając rozkłada, stając się zanika, by przejść w nowy, kolejny, a takiż (nie)byt… Pociecha to: koniec początkiem? To twórczości prawo, prawo ofiary? Bez ofiary nic Innego nie pojawi się?

Czy tutaj potrzeba tłumaczyć czym prawo ofiary jest dla wyznawców Chrystusa? Prawo, które wedle słowiańskiego poety, Słowackiego jest – określającym całą ewoluującą rzeczywistość – prawem twórczości (wedle Słowackiego, co za polskiego miał tego papieża, który „Boga pokaże w twórczości świata”)?

Komu da się to wytłumaczyć? Najpewniej dla dzisiejszych „chrześcijan”, piewców hosanny-hurralleluja to wszystko nie istnieje. Jakkolwiek jeszcze do niedawna, w spojrzeniu chłopów Europy południowo-wschodniej, a zapewne należeli do nich także mieszkańcy rodzinnych Wadowic Pawłowskiego, w ich spojrzeniu pasja obecna jest w samej naturze i przenika ją na wskroś (por. Eliade: „chrześcijaństwo kosmiczne”). Pasja, czyli ciąg ofiar: narodziny – życie – śmierć – zmartwychwstanie…

Epitafia II, ostatnie dzieło Pawłowskiego (obok modyfikacji Genesis z 1984 roku) jest jego ukrytym autoportretem. Reminiscencją biczowania. Widzimy plecy człowieka. Plecy – widok kogoś, kto odchodzi. Ciało cięte, skrępowane, rozpadające się…

Pawłowskiego wyobrażenie twórczej postawy oraz procesu twórczego niewątpliwie ukryte jest w tak bliskiej mu koncepcji „formy naturalnie ukształtowanej”. Pokrótce wyłożyć rzecz można następująco: autentyczne dzieło wydarza się w istocie samo – w istocie, gdyż zgodnie z naturą materii, którą artysta podejmuje. Artysta odsłania ukryte możliwości, pozwala im się pojawić. Toteż nie rozkazuje, a wsłuchuje się. Nie trzyma się projektów, planów, intencji, lecz potrafi je porzucić wobec tego, co podsuwa mu sam los. Szuka właściwego, owocnego sposobu odnoszenia się do tego, co napotyka.

Taką postawę wiążę z religijnością.

Mówiąc o religijności nie mam na myśli związku z jakąś religią w znaczeniu wyznania czy kościoła. Religijność to pewna wewnętrzna postawa, pewien szczególny sposób odnoszenia się do…, odczuwania rzeczy, ludzi, świata… Być może jest duszą procesu tworzenia – jeśli tylko tworzenie jest ruchem ku temu, co wyższe i Inne. Ruchem, w którym człowiek przekracza siebie.

Etymologii „religio” od dawna doszukiwano się w słowach „religare”, „relegare” i „religere”. Ich znaczenia sugerują właśnie to: istotą religijności jest otwartość człowieka na coś innego – na Inne – z którym on się jednoczy. Sumienna uważność, troszczące się baczenie (Jung), podejmujące uprzytamnianie sobie, wsłuchująca się, pytająca przychylność… całkowite oddanie czemuś uwagi (Weil), rozmiłowane skupienie…

Religijność to ruch, w którym człowiek całym sobą otwiera się na zewnątrz, ku Innemu. Próbuje przyjąć i podjąć ruch płynący ze strony spotkanego. Jego nadzieją jest uczestnictwo w bycie i stawaniu się Innego.

W tym miejscu przypomnieć należy Pawłowskiego rytuał, właściwą mu ceremonię powitania. Nie, nie mam na myśli jakiejś pustej, zesztywniałej formy. Słowem „ceremonia” próbuję raczej przywołać ten charakter zachowań człowieka, które zakładają, przeczuwają obecność czegoś, co święte.

Wiele osób nosi jeszcze w pamięci ten widok Pawłowskiego: jego rozchylające się ręce, stopniowe zbliżanie się, łukiem łagodności (bez natarcia i agresywności kroków, co zmierzają na wprost), jasne, wyczekujące na twój ruch spojrzenie… To gesty żywej przychylności, poszukującej tonu, w którym możliwe będzie spotkanie. Szymon Bojko, przyjaciel Andrzeja sprzed lat, znajduje w tym coś „apostolskiego” (w takie szaty ubiera go dzisiaj ten dziewięćdziesięciolatek).

Czy mówiąc tu o religijności nie idę za daleko? Czy Pawłowski byłby tego świadom? Odpowiedziałbym parafrazując Kasjana: „Nie ma religijności doskonałej, jeżeli człowiek spostrzega się sam, iż jest religijny”. Cokolwiek powiedziałby Pawłowski, dzieła mówią o postawie, dzięki której były możliwe.

 

Wieczysta, 9.02.2003 ■